Do Zariquiegui z Cizur Menor jest tylko 6 km, ale tam postanowiłam nocować. Nadal nie czułam się najlepiej a poza tym byłam ciekawa, co to za miasteczko, które zawsze mijałam. Miałam z nim związane tylko jedno wspomnienie. Camino de Santiago prowadzi tuż obok późnoromańskiego kościoła z ciekawym portalem. Podczas mojej pierwszej pielgrzymki zdumiewała mnie ta obfitość średniowiecznych kościołów. Nie do końca zdawałam sobie jeszcze sprawę, że droga pielgrzymkowa i na dodatek tak ważna jak ta do Santiago de Compostela różni się od zwykłych turystycznych szlaków. A różni się między innymi tym, że posiada liczne kościoły tak nieodzowne dla średniowiecznych pielgrzymów. Nie tylko jako miejsce kultu, ale także jako miejsce schronienia.
Bramka do piłki nożnej
Miasteczko Zariquiegui, które znajduje się na skraju pasma górskiego Sierra del Perdón, miało wówczas 1993 niespełna czterdziestu mieszkańców. Nie było w nim chyba żadnego albergue a może nawet żadnego baru. Miało za to widoczny już z daleko imponujący kościół. To co mnie zaskoczyło najbardziej to to, że na jednej ze ścian kościoła wymalowana była białą farbą bramka do piłki nożnej. Sądząc po ilości mieszkańców chyba niewielu było do kopania w bramkę a jednak dla mnie osoby z dyplomem historyka sztuki był to szok. Jak to na starych, romańskich murach kościoła bramka do piłki nożnej?! I właśnie dlatego Zariquiegui utkwiło w mojej pamięci.
Z Cizur Menor wyszłam przed 10 tą, ostatnia. Albergue jest prywatne, więc nie miało ostrych reguł. Na drodze mijali mnie już pielgrzymi idący z Pampeluny. Obok mnie przeszło gęsiego około dziesięciu Koreanek, żałowałam, że nie zrobiłam im w tym momencie zdjęcia, bo później gęsi sznurek się przerwał. Zabawnie wyglądały w swoich kolorowych kapelusikach.
Urokliwe jezioro
Miałam przed sobą krótką drogę, więc szłam jak najwolniej ciesząc się otoczeniem. Jeszcze nigdy podczas moich pielgrzymek nie robiłam tak krótkich odcinków. Było to nowe doświadczenie, na tej mojej ostatniej pożegnalnej drodze. Niebo zachmurzyło się. Było ciepło a nawet parno. Po drodze zobaczyłam z prawej strony urocze jezioro, które przy zachmurzonym niebie wyglądało bardzo tajemniczo.
Zapragnęłam posiedzieć przy nim i popatrzeć na wodę. Zawsze zazdrościłam wędkarzom, że siedzą godzinami nad rzeką. Wydawało mi się, że nie chodzi o złowienie ryby, tylko właśnie o to obcowanie z wodą. Zboczyłam więc w ścieżkę obok jeziora i szłam poszukując miejsca, w którym mogłabym usiąść i napatrzeć się do syta na wodę miałam naprawdę na to dużo czasu. Gdy w końcu doszłam do takiego miejsca, gdzie można było wygodnie usiąść, był już tam Niko i palił papierosy.
Powiedział, że boli go żołądek i że idzie tylko do Zariquiegui, a następnie pojedzie do znajomych do Burgos i stamtąd będzie kontynuował camino jak się lepiej poczuje. Miałam dosyć jego towarzystwa. Zawróciłam więc z powrotem na camino. Idąc zastanawiałam się dlaczego ten człowiek czyli Niko tak mi działa na nerwy. Drażniło mnie to, że pali papierosy i narzeka na ból żołądka, jakby nie widział zależności między bólem a papierosami.
Zrobiło mi się go żal.
Poza tym miałam mu za złe to pytanie o seksie z poprzedniego dnia w Cizur Menor. Dlaczego mnie to tak oburzyło? Skoro seks był dla niego ważny powinnam może z nim porozmawiać, i wysłuchać co Niko ma na ten temat do powiedzenia i może też posłuchać co ja mam do powiedzenia. A może jego pytanie skierowane do mnie było tylko pretekstem by samemu się wygadać. I nagle zrobiło mi się go żal.
Było mi smutno
Szłam dalej drogą między polami, gdzie zaorana ziemia miała kolor popiołu. Zawsze wzrusza mnie widok dużych połaci zaoranej ziemi, ale tego dnia jakoś spopielał mój nastrój. Miałam w głowie maile od mojej przyjaciółki Ani, która pisała mi o ostatnich dniach swego męża, choć nie dopuszczała myśli, że mogą to być naprawdę ostatnie dni. Stwarzało to w niej ogromne napięcie, choć starała się żyć normalnie. Jej mąż już się poddał, stał się całkowicie bezwolny.
Napisałam do Ani już z Zariquiegui wieczorem między innymi: „Na Twojego męża, jeżeli nie chce walczyć, wpływu nie ma już nikt, może trzeba mu pozwolić odejść, jeżeli taka jest jego wola. Nie wiem, ale wydaje mi się, że akceptacja jego woli może zmniejszyć napięcie i stworzyć możliwość do spokojnego pożegnania. Tak mało jest zawsze czasu na spokojne pożegnanie. Z drugiej strony akceptacja na odejście być może wzbudzi w nim chęć do życia. Człowiek jest taki nieodgadniony. O mnie się nie martw ja powoli się wyliżę z moich dolegliwości a nawet z nimi towarzyszy mi radość w odbieraniu urody natury i sztuki. Pozdrawiam serdecznie”.
Ten list powstawał w mojej głowie idąc szarymi polami, mając nad głową szare niebo i wtedy zobaczyłam dominującą bryłę kościoła San Andres w Zariquiegui.
W Zariquiegui są teraz dwa albergue: nowe prywatne przy kościele San Andres, i stare być może municypalne, które otwierają dopiero o 16-ej. Nie chciałam czekać, więc weszłam do nowego. Nocleg 10 euro, kolacja tyle samo. Przez moment był jeszcze otwarty kościół i udało mi się zajrzeć do środka.
Ołtarz w kościele w Zariquiegui
Ołtarz poświęcony św. Andrzejowi Apostołowi, w środku on sam z długą brodą, w pozycji siedzącej, przypomina Mojżesza Michała Anioła, w jednej ręce trzyma księgę, w drugą wspiera na krzyżu, po bokach sceny z jego życia.
Pod apostołem w centrum figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem chyba z XIII wieku, ludowa wzruszająca.
Sama budowla późnoromańska. W portalu kapitele liściaste, jeden z małą główką.
Po bramce do piłki nożnej wymalowanej białą farbą nie było już śladu. Nie było jej już w 2002, kiedy tędy przechodziłam, ani później, w 2008 gdy szłam tędy z Ewą i Piotrem, mimo, że miasteczko rozrosło się, mieszkańców jest sześciokrotnie więcej i pewnie też więcej chłopców do kopania w bramkę.
Wróciłam do albergue. Wzięłam prysznic i położyłam się na dobre dwie godziny. Znowu wyszłam obejrzeć miasteczko. Kościół był otwarty chociaż nie była to ani sobota, ani niedziela.
Wieczorem zeszłam do baru w albergue na kolację. Byłam sama, gdy wszedł młody chłopak z dużym plecakiem. Pomyślałam, że Polak i był Polakiem. Przemek z Gdańska, zamówił kolację i dosiadł się do mnie. Szalenie sympatyczny i na dodatek przystojny, 24 lata. Skończył studia z ekonomii i zarządzania. Podróżuje po świecie, pisze bloga, z którego żyje. Był w Chinach, Birmie, Tajlandii, Wietnamie, Laosie i dawnych republikach sowieckich, Gruzji itp.
Opowiadał ciekawe rzeczy o Chinach. Biały człowiek – mówił ma się tam świetnie, jeżeli nie miesza się do polityki. Przemek po przejściu camino, o którym będzie pisał na blogu, pojedzie do Ameryki Południowej. Patrzyłam na niego z podziwem. Nie miałam pojęcia co to znaczy pisać bloga a tym bardziej żyć z niego. Nie spodziewałam się, że po siedmiu latach od tego spotkania sama zacznę pisać bloga. Nie żyję jednak z niego, nie wiem nawet czy kiedykolwiek go ktoś przeczyta. Ale piszę bo sprawia mi to przyjemność.
Wróciłam do pokoju. Po chwili wleciała zdenerwowana barmanka, bo zapomniałam zapłacić. Chyba miała złe doświadczenia. W albergue był Nico, Przemek i troje Koreańczyków. Nico cały czas leżał w łóżku i jęczał. Chyba naprawdę źle się czuł. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi.
Napisałam do Ani. Wysłałam zdjęcia na Facebooka. Położyłam się do łóżka i zasnęłam.
29 października 2014, środa
Zariquiegui. Zbudziłam się o piątej. Z moim leczonym tabletkami pęcherzem nadal coś nie tak, z biodrem lepiej, ale bolą stopy. Co się ze mną dzieje? Czy tam ma wyglądać moja pożegnalna pielgrzymka. Po zejściu z Alto Perdón chyba zatrzymam się w Uterga, a jutro dopiero pójdę do Puente la Reina.