30 października 2014, czwartek. Puenta la Reina
Około dziewiątej wyszłam ze schroniska w Puenta la Reina, minęłam Calle Mayor i Most Królowej. Miała zamiar dojść tego dnia do Cirauqui. W zeszłym roku po raz pierwszy odważyłam się wejść do Iglesia y Convento San Spirito, tuż za Puenta la Reina. Drzwi otworzyły się za naciśnięciem klamki. Tak jak wtedy, tak i teraz w kościele była msza. Rzuciłam okiem na ołtarz główny, gdzie jest przedstawienie z Zesłaniem Ducha Świętego. To chyba dobry znak na początek dnia
9.50. Nie mogę sobie przypomnieć tej drogi do wioski Mañeru. Chyba inaczej wiodła w zeszłym roku. Tym razem prowadzi przez młode lasy piniowe, cały czas pod górę. Pot ze mnie spływa, ale oczy cieszą się jasną zielenią młodych sosen i ich zapachem.
Mañeru. Plaza de los Fueros.
10.50. Mañeru. Plaza de los Fueros. Dobrze pamiętam ten plac z pierwszego pobytu w sierpniu 1993. Upał był wtedy nie do zniesienia. Teraz na placu są ławki i usiadłam na jednej z nich.
Chyba dopiero w Mañeru po raz pierwszy zwróciłam uwagę na hiszpańskie herby wyeksponowane na prostych, pustych fasadach domów. Teraz w 2014 jest mgliście i wieje chłodny wiatr. Czuję go na twarzy i na plecach. Kościół jest zamknięty.
Nie chcę jeszcze iść dalej, ale nie chcę też wchodzić do tutejszego baru. Jestem najedzona po obfitym śniadaniu w Puente la Reina. Zatrzymam się dopiero w Cirauqui, bo albergue tam powinno być otwarte do końca października.
Z notatnika 9 września 2013.
W Mañeru wchodzę do baru, w którym 2009 zjadłam wspaniały obiad, najwspanialszy był deser – natilla – budyń orzechowy. Dotychczas na deser brałam zawsze flan lub lody, tym razem zdałam się na kelnera i dostałam cudo.
Potem już zawsze zamawiałam natillę, ale nigdzie nie była tak smaczna jak wtedy w 2009 w Mañeru.
W 2013 bar był w środku pusty, ale za to w ogródku wszystkie krzesła zajęte, zwalniło się jedno, więc je zajęłam. Do jedzenia było tylko bocadillo (rodzaj naszej kanapki). Wszędzie w barach na camino oferują głównie bocadillo. Nie lubię tego typu jedzenia. Musiałabym być naprawdę głodna, żeby się na nie skusić. Pocieszam się widokiem kościoła, który mam naprzeciwko. Zostawiłam plecak pod opieką miłej dziewczyny w nadziei, że uda mi się wejść do kościoła. Niestety jest zamknięty, więc wracam do stolika. Zmienił się już drugi garnitur ludzi a ja czekam, bo barmanka zrobiła mi nadzieję, że kościół otworzą.
Herby w Mañeru
Nie otworzyli. San Pedro, bo takie ma wezwanie kościół, posiada barokową wieżę i korpus, który chyba udaje romański. Wydaje mi się, że dwadzieścia lat temu, kiedy Mañeru nie miało jeszcze baru odpoczywaliśmy właśnie w kościele. Potem robiłam to wielokrotnie. Teraz kościoły są zamknięte a bary we wioskach mnożą się jak grzyby po deszczu. W Mañeru zrobiłam pierwszy raz zdjęcia herbów na placu z ratuszem. Tutaj naprawdę rzucającą się w oczy. Jeden z takich dekoracyjnych herbów wyeksponowany jest u wrót do wioski, kiedyś przy nim pożegnałam się młodą miłą Polką.
Cirauqui
Wzgórze z wioską Cirauqui widać z daleka, wyłania się zielonych winnic i srebrnych gajów oliwnych.
Cirauqui po baskijsku, znaczy tyle co gniazdo żmii zygzakowatej. I rzeczywiście z daleka wioska wygląda tak, jakby wzgórze, na którym jest położona, oplotła żmija wystawiając głowę i szyję do góry. Tą głową jest wieża kościoła San Roman.
Prace remontowe w Cirauqui
We wrześniu 2013 weszłam do wioski od strony kościoła Santa Catalina, którego nie znałam, bo nie jest na oznakowanej drodze (camino). Prowadzone były przy nim prace remontowe, ale widać było portal, zrobiłam więc kilka zdjęć. Bałam się o jakość zdjęć ponieważ kontrast między oświetloną częścią a zacienioną był zbyt silny. Bałam się niepotrzebnie bo i tak te zdjęcia przepadły. Odkąd pamiętam we wiosce Cirauqui zawsze prowadzono jakieś prace remontowe. Wydaje mi się, że w 1993 roku wchodziłam do wioski jeszcze starą kamienną ulicą. W następnym roku ulica ta była już przekopana i trzeba było iść bokiem obok głębokiego rowu.
Średniowieczny krzyż nagrobny, w kształcie grzyba, stoi samotnie jak dawniej w załomie dwóch kamiennych ścian domów. Z tym że dzisiaj wtopiony jest w betonową a nie kamienną powierzchnię ulicy. W okrągłej części krzyża, znajduje się relief z krzyżem równoramiennym, dwiema gwiazdkami i kwiatkami oraz napisem wokół. Widziałam takie krzyże na starym cmentarzu, przy gotyckim kościółku w Javier. Podobny miał też w ogrodzie Pablito z Azquety, o którym wspomnę jak dojdę do tej miejscowości.
Fontanna w Cirauqui
W Cirauqui fontanna przylega do kościoła San Roman. Zawsze się przy niej zatrzymywałam. Nie tylko by napić się wody, ale także by umyć stopy, a właściwie, żeby zrobić okład na nie z zimnej wody. Ostatnio postawiono przy fontannie trzy kamienne ławy.
Miasteczko ma też od kilku lat prywatne albergue. W 2009 roku zostałam tam nocleg. Poszłam wtedy na mszę wieczorną do San Roman. Było może ze dwadzieścia osób z wioski, która liczy chyba około 500 mieszkańców.
Pielgrzymów nie widziałam. Po całym dniu wędrówki wolą odpocząć w barze. Ja poszłam wtedy bardziej z ciekawości niż z potrzeby ducha. Największym skarbem kościoła portal południowy. Podobny jest do tego z kościoła Santiago w Puente la Reina, z tym, że jest lepiej zachowany a mieszanka ornamentu arabskiego połączonego z cysterską figuralną rzeźbą jest zachwycająca. Uwielbiam ten portal i jego czerwonawy kolor kamienia.
Weszłam do sklepu. Sprzedawczyni widząc, że trzymam w ręce tylko banana, pomijała mnie, obsługując wolno miejscowe kobiety. Skąd mogła wiedzieć, że bardzo bolą mnie nogi. Rezygnuję więc i odkładając banana z powrotem do skrzyni. Napełniłam żołądek wodą z fontanny i poszłam dalej.
30 października 2014, godz. Cirauqui, co za rozczarowanie. Albergue powinno być otwarte do końca października, ale niestety było zamknięte. Przy albergue, na pięknym placu remont domu i cały plac wypełniony materiałami budowlane. Gdybym tutaj została, nie było by ani cicho i ani spokojnie, jak przed laty. Jestem bardzo zmęczona i bolą mnie nogi. Nie mam ochoty ani siły, żeby iść dalej. Spotkana tutaj para, która idzie do Santiago, ale nie sypia w schroniskach, informuje mnie o pięknym pensjonacie w klasztorze cysterskim za Lorką tylko za 35 €. Gdyby był w Cirauqui zostałabym, tak bardzo jestem zmęczona i nadal mam problemy z pęcherzem. Liczę na to, że w Lorce może być otwarte albergue. Więc się sprężam i idę dalej.
Z Cirauqui wychodzi się na wyłożoną plastrem kamiennym drogę i most rzymski w ruinie. Prowadziła tędy Via Trajana. Pamiętam jak w 2002 w skwarne popołudnie zatrzymałam się by odpocząć przy tym moście. Chyba od słonecznego żaru miałam widzenie. Otóż jak w zbliżonym kadrze widziałam stopy ludzi, masę stóp idących po tych plastrach kamiennych, bose, zakurzone i poranione stopy. Były to stopy maszerującego rzymskiego wojska. Mężczyźni słaniali się ze zmęczenia a nawet padali na drodze.
Nigdy wcześniej nie myślałam o żołnierzach i ich służbie. A wtedy siedząc na tym moście, na tych starych kamieniach, nie mogłam powstrzymać łez z przejmującego mnie do głębi współczucia dla tych żołnierzy. Bardzo mnie to zdziwiło. Na camino często dziwiłam się własnymi reakcjami.
Wydaje mi się, że dwadzieścia lat temu nie było jeszcze nowej szosy za rzymskim mostem, która teraz brutalnie przecina Camino de Santiago. Nie zatrzymam postępu, ale mi żal, że wybetonowano polne drogi, że zbudowano w sąsiedztwie szlaku pielgrzymkowego autostrady i szosy szybkiego ruchu.
Dobrze, że na Camino de Santiago są jeszcze miejsca skąd tego całego postępu nie widać, choć słychać go już prawie wszędzie. Na szczęście po przejściu przez długi most nad autostradami droga dalej wiedzie przez winnice, ostatnio są nawet dwie, ta nowa jest szeroka wygodna, ale ja w zeszłym roku we wrześniu wybrałam tę starszą obok winnic Było wtedy upalnie więc zatrzymałam się przy następnym moście Puente Medieval jak obwieszczał napis. Ostatnio go odnowiono. Wytrzepałam kamyczki z butów i skarpet a bose stopy wsadziłam do rzeki o nazwie Salado. Zmąciłam wodę, bo jej brzeg był lekko mulisty.
Tym razem robię to samo. Gdzieś czytałam, że Codex Calixtus ostrzegał pielgrzymów przed piciem wody z tej rzeki, bo przynosiła śmierć zarówno koniom jak i pielgrzymom. Ubieram zdjęte buty, ale nadal siedzę na brzegu i patrzę w tę śmiercionośną wodę, która jest w tym momencie krystalicznie przejrzysta. Leniwy nurt porusza ją delikatnie, niemal niedostrzegalnie jakby tylko po to by rozkołysać w wodzie odbicie słońca. Nagle widzę przy samym brzegu tuż pod powierzchnią wody przechodzi bardzo barwny rak, idzie delikatnie, tylko lekko poruszając muł na dnie.
Uświadamiam sobie, że chyba nigdy nie widziałam raka w jego naturalnym otoczeniu, a jeżeli nawet widziałam gdzieś raka, to raczej jednobarwnego, czarnego, a ten ma czerwony ogon, nogi i szczypce, pięć czarnych pręgów i mnóstwo kropek. Szybko sięgnęłam po aparat by zatrzymać ten niezwykły widok. Muszę dodać, że zwykle w takich sytuacjach zapominam o fotografowaniu. Nie mam zmysłu fotoreportera. Udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie, dobrze, że chociaż jedno, bo trudno mi byłoby po chwili uwierzyć, że to nie był omam pod wpływem silnego słońca. Rak tak szybko jak się pojawił też zniknął a ja wstałam i poszłam dalej.