Droga do Villalcázar de Sirga, na ostatnim odcinku prowadzi cały czas równolegle do szosy. Czy było tak też dwadzieścia lat temu, nie pamiętam. Wydaje mi się, że wtedy szło się szosą, więc teraz jest lepiej, ale sama droga tuż przy szosie nie jest przyjemna. Wybetonowano ją i posypano żwirem.
Alternatywna droga do Sirga
W 2002 dałam się zwieść chłopu przy moście, który pokazał mi alternatywną, niby lepszą drogę – ścieżkę wzdłuż starego kanału. Zaufałam mu. Okazało się, że kanał to już tylko brudny zarośnięty ściek, a droga była nieoznakowana i nie uczęszczana oraz znacznie dłuższa, od wygodniejszej, mimo wszystko, drogi przy szosie. Na dodatek przecinały ją co jakiś czas głębokie rowy, trudne do pokonania dla moich wówczas obolałych nóg. Gdyby nie to, że widziałam w dali wieże kościoła templariuszy Santa Maria la Blanca zwątpiłabym czy w ogóle idę w dobrym kierunku.
Ptak, który kulał
Czułam się wyjątkowo kiepsko i byłam bliska płaczu z bezsilności. I wtedy zobaczyłam kilkadziesiąt metrów dalej na środku drogi dużego ptaka, podobnego do sokoła. Zdziwiłam się jego pojawieniem. Zaczęłam ostrożnie iść w jego kierunku. W miarę jak się do niego zbliżałam on cofał się. Chyba kulał. Przystanęłam i on przystanął. Byłam na tyle blisko, że mogłam zobaczyć, jego dziwne upierzenie, wyglądał tak jakby był mokry lub wysmarowany jakąś mazią. Sięgnęłam po aparat i w tym momencie potrzepał skrzydłami i przepadł w zaroślach brudnego kanału. Znowu zostałam sama na drodze, ale byłam już blisko szosy, którą doszłam do Villalcázar.
Ptak swym pojawieniem pomógł mi zapomnieć o bólu i zmęczeniu. Minęło tyle lat a ja ciągle pamiętam o tym niezwykłym spotkaniu.
Karczma w Sirga
W 1993 byliśmy bardzo głodni i ktoś nam powiedział, że w Villalcázar de Sirga można świetnie zjeść w karczmie, ale tylko do godziny 15-ej. Mimo upału i ogromnego zmęczenia zaczęliśmy przyspieszać. Jak doszliśmy do restauracji to wychodziła z niej duża grupa Niemców a za ostatnią kobietą zamknięto drzwi. Minęła właśnie 15-a. Najedzeni i rozbawieni Niemcy żegnali się po kolei ze starszym mężczyzną, który miał na sobie tradycyjny strój pielgrzymi. Fotografowali się z nim pojedynczo na końcu w grupie. Po czym zniknęli w autobusie i odjechali a my zostaliśmy razem ze starszym mężczyzną kostiumie za pielgrzyma. Zapytaliśmy się go gdzie można jeszcze zjeść a on zapukał do drzwi i jak je otworzono zaprosił nas do środka.
Pablo Poyo
Oprowadził nas po karczmie, która zajmowała rozległy parterowy dom na środku placu miasteczka. Wnętrze było ozdobione trofeami myśliwskimi i różnymi emblematami pielgrzymimi. Pachniało dobrym jedzeniem i winem. Byliśmy tam jedynymi gośćmi. Przy jednym ze stołów siedział tylko personel i jadł obiad. Pablo, bo tak na imię miał gospodarz, skinął na jednego z mężczyzn i za chwilę zostaliśmy obsłużeni. Zapamiętałam tylko zupę czosnkową (sopa de oja), którą podano w pięknych kamionkowych naczyniach. Jedliśmy już tę zupę w San Juan de Ortega, ale to co dostaliśmy w karczmie było smaczne i pachnące.
Zaproszono nas ponadto do wspólnego stołu i poczęstowano przekąskami i alkoholami. W końcu pożegnaliśmy się. Chyba nie wzięto od nas pieniędzy. Jak się potem okazało Pablo Poyo miał tytuł Wielkiego Karczmarza Palencji i był bardzo znaną osobistością w tym regionie. Zmarł w 2003 roku a w 2005 wystawiono mu pomnik z brązu, na którym w stroju pielgrzymim siedzi przy stole z karafką wina.
Santa Maria de la Blanca
Za każdym razem jak jestem w Villalcázar de Sirga przypominam sobie jego serdeczność i gościnność. Po wyjściu z karczmy weszliśmy jeszcze do kościoła Santa Maria de la Blanka. Jest na tym samym placu co gospoda Pablo, ale na wyniesieniu przez co góruje ponad innymi domami i jest widoczny już z drogi. W tej niewielkiej wiosce liczącej dzisiaj niespełna 170 mieszkańców jest wielki kościół-forteca XII-XIV. Jego historia dotyczy pielgrzymów, bo zakon templariuszy, do których należał kościół, powstał by służyć ich bezpieczeństwu. Na poziom kościoła wchodzi się po schodach a samo wejście do środka poprzedza wysoki portyk, który skrywa dwa portale jeden prowadzący do nawy bocznej a drugi do transeptu.
Nad pierwszym są dwa rzeźbiarskie fryzy, górny z Pantokratorem w otoczeniu symboli czterech ewangelistów w środku z apostołami po bokach i dolny z Santa Maria de la Blanca patronką kościoła. z jej lewej strony jest trzech królów Kastylii a z prawej św. Jakub i scena Zwiastowania. Pierwszy król, który klęczy przed Marią to Alfonso X del Sabio (Mądry), o którym już wspominałam w Castrojeriz. Kościół nie był jeszcze skończony jak ten król i poeta opowiadał w swych słynnych Cantigas (np. Cantiga 278) o cudach Matki Boskiej z Vila-Sirga, która oślepiła Maurów, gdy chcieli zniszczyć jej wizerunek.
Nie wiedziałam o tym wszystkim, kiedy z pełnym brzuchem w 1993 weszłam do surowego wnętrza kościoła. W kaplicy św. Jakuba stały trzy sarkofagi. Wówczas to one zrobiły na mnie największe wrażenie. Nie widziałam podobnych na drodze, ale też niewiele zwiedzaliśmy. Mieliśmy tylko trzy tygodnie do dyspozycji a chcieliśmy dojść do Santiago. Ale w sytuacji, kiedy tak jak wówczas w Villalcázar de Sirga, kościół był otwarty, to chcieliśmy przynajmniej rzucić okiem na wnętrze. I wtedy murach zobaczyłam te trzy kamienne, rzeźbione sarkofagi z XIII wieku, z których dwa zachowały jeszcze oryginalną polichromię. Nie wiedziałam kogo skrywają.
Dzisiaj o sarkofagach wiem nieco więcej. W pierwszym jest pochowany infant Filipe (1231-1274) syn wspomnianego (przy okazji San Telmo) Ferdynanda III Świętego i młodszy (o 10 lat) brat Alsonso X Mądrego. W drugim sarkofagu spoczywają szczątki jego drugiej żony Inés Rodríguez, córki majordomusa wielkiego Ferdynanda III Świętego, zmarła osiem lat przed swoim mężem. Przez pewien czas rodzina Inez była w posiadaniu Villalcázar de Sirga, którą to własność dzieliła z templariuszami. W trzecim sarkofagu dużo skromniejszym pochowany jest Juan Perez templariusz lub rycerz zakonu Santiago.
Są tu jeszcze znakomite ołtarze renesansowe a w kaplicy Santiago ciekawa rzeźba Santa Maria las Cantigas z XIII wieku.
W 2002 zatrzymałam się ponownie w Villalcázar de Sirga, przyszłam późno kościół był zamknięty. Zajrzałam do karczmy Pablo i chociaż bardzo chciałam zjeść tam obiad, to jednak zrezygnowałam. Nie było już w niej tej dawnej gościnnej atmosfery, a ceny bardzo wysokie. Przenocowałam wówczas Villalcázar de Sirga po raz pierwszy.
Następnego dnia wstałam później niż zwykle, miałam stopy w opłakanym stanie i zamierzałam pójść tylko 6 km do Carrión de los Condes.
Joschka
Przed wyjściem z albergue w Villalcázar de Sirga zajrzałam do kuchni, gdzie zostawiłam swój kij. Siedział tam mężczyzna około sześćdziesiątki. Widziałam go już poprzedniego dnia jak rozmawiał z parą z Wiednia. Wydawało się, że czeka, żeby kogoś zagadnąć, więc zagadnął mnie. Nie chciałam być niegrzeczna więc odpowiadałam na jego pytania, choć nie miałam na to ochoty i chciałam jak najszybciej wyjść. Zauważył moje niezdecydowanie, więc trzymał mnie w szponach swych pytań. Zamiast mu powiedzieć wprost, że chcę już wyjść, zapytałam, czy on się nie śpieszy, bo jest już późno i zaraz zamkną schronisko. „Nigdy się nie śpieszę – powiedział, wychodzę zawsze ostatni. Nie widzę powodu, żeby się śpieszyć. Mam czas”.
Miał zdolność takiego mówienia o sobie, że nie przyjmując jego prawd poczułam się głupio i zaczęłam się tłumaczyć. Na szczęście to dostrzegłam i bez słowa skierowałam się w stronę wyjścia a wtedy on zapytał mnie, czy nie miałabym nic przeciwko, gdybyśmy wyszli razem, bo bardzo go zaintrygowałam i chciałby dalej kontynuować rozmowę. I znowu zamiast zdecydowanego „nie”, zaczęłam mówić, że mam chore stopy, że chodzę bardzo wolno, dlatego wolę iść sama, w swoim rytmie. Miał w sobie coś, co mnie odpychało, ale nie chciałam tego okazać. Wyczuł chyba i nic nie powiedział. Wyszłam więc sama, szłam wolno, tą specjalnie dla pielgrzymów przygotowaną drogą przy szosie, która prowadziła do samego Carrión.
Po kilku minutach pojawił się przy mnie Joschka i powiedział, że mu nie przeszkadza, że idę wolno, bo on nigdzie się nie śpieszy. Wiedziałam już, że nie mam szans, żeby się od niego uwolnić, więc zaakceptowałam jego towarzystwo i pozwoliłam mu się wygadać. Przed wyjściem ze schroniska rozmawiał przez telefon i chyba ta rozmowa spowodowała, że zaczął mówić o szachach. On, Joschka był kiedyś mistrzem swego regionu, a może nawet Szwajcarii, bo Joschka był Szwajcarem. Miał trzy czy cztery lata jak ojciec posadził go przy stole, wyciągnął szachy i powiedział: teraz zaczniemy naukę. Joschka nie znosił tych lekcji, ale ojciec konsekwentnie sadzał go przy stole i kazał mu powtarzać nazwy poszczególnych figur i to co potrafią robić.
Po miesiącach takiego oswajania się z pionkami szachowymi przystąpili do pierwszej gry. W którymś momencie, a może już podczas pierwszej gry ojciec powiedział mu: „Zapamiętaj sobie na zawsze, że siadając do gry musisz być pewny zwycięstwa. Ta pewność nie może cię nigdy opuścić”. Z dzieciństwa Joszka pamiętał tylko te szachy i ojca, który go uczył. To wspomnienie do dziś jest jeszcze dla niego bolesne – powiedział. Nie mógł jak inne dzieci bawić się na podwórku, grać w piłkę, tylko musiał grać w szachy. Mijały lata. Gdy pewnego dnia wygrał z ojcem, ten zaczął mu przyprowadzać innych graczy. Joschka wygrywał. W nocy śniły mu się różne warianty rozwiązań.
Całe jego ówczesne życie kręciło się wokół szachów. Brał udział w różnych turniejach szachowych i zwyciężał. Ale nie lubił zawodów, przypominały mu despotycznego ojca, który zniszczył jego dzieciństwo.
W pewnym momencie, chyba wiązało się to ze śmiercią ojca, postanowił rzucić szachy i rzucił. Stał się normalnym człowiekiem, pracował w jakiejś firmie, gdzie miał sukcesy zawodowe, i ożenił się. Ma córkę. Zapytałam go czy córka gra w szachy. „Tak – powiedział – jest mistrzynią w jakimś okręgu, którego nazwy nie zapamiętałam. Dzisiaj z nią rozmawiałem, jest na turnieju, omawialiśmy jak zwykle, różne warianty ruchów. Był dumny z niej. Czy to ty ją nauczyłeś grać w szachy – zapytałam. Tak- powiedział – już jako czteroletnia dziewczynka siedziała ze mną przy szachownicy. To tak jak ty i twój ojciec – zauważyłam. Zdenerwował się.
Zupełnie nie tak – niemal krzyknął na mnie, ona lubiła szachy, granie sprawiało jej przyjemność. Nie dostrzegał analogii. Nie zauważyłam, jak doszliśmy do Carrión de los Condes. Zapomniałam o bolących stopach. Właściwie byłam wdzięczna Joschce, że mi opowiedział swoją historię, bo szybko minął czas, ale moja sympatia do niego nie wzrosła. Gdy powiedział, że zostaje w Carrión, to ja, z tego powodu, postanowiłam pójść dalej, nie zdradzając mu swoich planów.
Zadziwiające jak, zdawałoby się oczywiste rzeczy są niewidoczne dla zarażonych toksycznością ludzi …. a może córka Joschki faktycznie miała dusze nieżyjacego dziadka i lubiła szachy….?
Pani Ireno, taka myśl mnie naszła , że dziś „dogoniłem” Panią w tym dzienniku wędrówki ….:)