W Sahagún nocowałam pięć a może nawet sześć razy. Dopiero niedawno dowiedziałam się o świętym Facundzie, od którego miasto wywodzi swą nazwę (od Sanctus Facundus, San Facundo Sahagún). Facundo i Primitivo (zm. ok. 300-304) pochodzili z hiszpańskiej Galicji i ponieśli męczeńską śmierć w czasach rzymskich. Zostali ścięci w Sahagún, nad rzeką Cea, gdy odmówili uczestniczenia w świętach na cześć lokalnych pogańskich bogów.
Sahagún, opactwo benedyktynów
W miejscu egzekucji świętych zostało wzniesione opactwo benedyktynów, które już w 873 roku zostało zniszczone, potem odbudowane i znowu zniszczone pod koniec X wieku przez Almanzora. Ważną grupą w obrębie klasztoru stanowili mnisi, którzy uciekli z zajętej przez Arabów Kordoby. Król Alfons VI Kastylijski wychował się w Sahagún i później został tu pochowany.
To on uczynił ten klasztor hiszpańskim Cluny doprowadził do reformy kościoła i liturgii rzymskiej. Wielu dostojników kościoła hiszpańskiego pochodziło z klasztoru Sahagún. Dzięki królowi Alfonsowi zostały wznowione, pielgrzymki do sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela. (Wiki)
Miasteczko, które dzięki królewskim przywilejom rozwinęło się z małej osady, stało się wielką atrakcją dla pielgrzymów. 1085 zbudowano most na rzece Cea (rio Cea). W XII wieku zostało otoczone potężnymi murami. Opactwo benedyktynów było najpotężniejszym klasztorem na całym Camino, biło nawet własną monetę. Upadek klasztoru nastąpił za Królów Katolickich, którzy podporządkowali go opactwu w Valladolid.
Pierwszy raz przyszliśmy do Sahagún z Ledigos w upalny sierpniowy wieczór. Nie było czasu na nic. Jakaś kolacja i o świcie dalej. Zapamiętałam z tego pobytu tylko ceglane kościoły z ażurowymi wieżami. Nie spotkałam takich nigdzie dotąd.
Museum Semana Santa
Za drugim razem było tak samo, ale mimo zmęczenia obeszliśmy miasto i udało nam się zobaczyć muzeum Semana Santa przy kościele San Lorenzo. Tam po raz pierwszy zetknęłam się z pasos rzeźbionymi figurami, które nosi się w procesji podczas Wielkiego Tygodnia (Semana Santa). Te figury czy grupy figur wyobrażają przeważnie sceny Męki Pańskiej: Chrystus martwy zbroczony krwią lub dźwigający krzyż, Matka Boska zalana łzami. Ich boleść kontrastuje z przepychem ich szat.
Gdy figury wyprowadza się na ulicę, za każdym paso idzie bractwo, które sprawuje nad figurą pieczę. Figur w muzeum jest znacznie więcej i mimo, że są one zabytkowe czasami nawet z XVI (np. Ecce Homo) XVII, XVIII i XIX wieku nadal noszone są w procesjach. Pasos wykonywali znakomici rzemieślnicy jak również sławni artyści na przykład wielokrotnie wspomniany już Gregorio Fernandez,
Do Sahagún z Calzadilla
W lipcu 2002 przyszłam do Sahagún z Calzadilla de la Cueza. Miałam wtedy problemy ze stopami, które zaczęły się w Burgos na betonowych chodnikach dzielnicy przemysłowej. Bóle nasilały się a ja starałam się ich nie zauważać. Szłam wolniutko przez gliniane wioski i złote pola. W połowie drogi słońce zaczynało przechodzić na zachodnią stronę i świeciło mi w twarz. Było upalnie. Szłam w sandałach, bo obolałe stopy nie mogły już znieść wysokich trekkingowych butów. Dźwigałam je w plecaku, uginając się pod jego ciężarem. Była 15 godzina i miałam w nogach co najmniej 20 kilometrów.
Do Sahagún było jeszcze z godzinę, co dla mnie znaczyło dwukrotnie a nawet trzykrotnie dłużej. Powinnam była usiąść, odpocząć, ale jakiś przymus wewnętrzny kazał mi iść dalej, szłam więc czując przenikający mnie żar słońca. I wtedy ujrzałam wokół siebie bezbrzeżną pustynię. Tylko piaski i niebo. Piasek lśnił od słońca i stał się jedną, wielką taflą światła. Nie było już nieba ani słońca, ani piasku tylko to światło, które przenikało od dołu moje stopy, potem łydki i uda, a w końcu całe ciało. Przestałam czuć, słyszałam tylko kroki, ich rytm. Zbudziłam się na ławce w cieniu drzewa. Kiedy na nią usiadłam, nie wiem. Zbliżała się piąta. Po chwili byłam w Sahagún.
Widziałam charakterystyczną wieżę kościoła San Lorenzo. Wstałam i zaczęłam iść, poczułam przypływ siły. Przy schronisku, stali jacyś hałaśliwi pielgrzymi. Nie chciałam, tutaj kończyć drogi.
Buty
Ale po wyjściu z miasta poczułam znowu zmęczenie, bóle w nogach i ciężar plecaka. „Powinnam uwolnić się butów” – pomyślałam. „Nie mogę ich dłużej dźwigać, nie wiem nawet czy je jeszcze włożę”. Miałam spuchnięte stopy i nie mieściły się już w butach. Na ten pomysł, żeby je zostawić na drodze wpadłam wcześniej, ale mi odradzono, przypominając o górach, które zaczną się za kilka dni. Były w świetnym stanie, kupiłam je specjalnie na tę pielgrzymkę.
Pierwsze prawdziwe buty trekkingowe sprawiliśmy sobie wybierając się po drugi raz do Santiago w 1994. Moje buty były firmy Lowa. Do tej pory nie miałam nigdy takich drogich i pięknych butów. Uwierzyłam wówczas sprzedawcy w sklepie sportowym, że buty gwarantują sukces i jakość wędrówki. I rzeczywiście tak było, to one niosły mnie nawet wtedy, gdy wydawało się, że nie zrobię ani kroku więcej. Od tej pory zakup butów na pielgrzymkę stał się ważnym rytuałem w moim życiu. I teraz na tej drodze za Sahagún musiałam zostawić nowe buty i iść dalej ponad 400 km w sandałach. Nie była to łatwa decyzja.
Ale myśl, że plecak będzie o te buty lżejszy przeważyła. Postawiłam je na przydrożnym kamiennym słupku i zrobiłam im zdjęcie na pożegnanie.
Szłam wolno słońce świeciło mi w twarz a promienie przechodziły przez powieki. Najchętniej położyłabym się na drodze i przeleżała do zachodu słońca, ale nie było dogodnego miejsca.
Bercianos del Real Camino
Dalej, droga znowu prowadziła przez zacieniony drzewami teren, usiadłam na kamiennej ławce. zobaczyłam, że od strony Sahagún. zbliża się młody pielgrzym. Przystanął przy mnie i przedstawił się. Jestem Joan z Gerony. Pocieszył mnie, że do następnego schroniska w Bercianos jest już niedaleko i poszedł dalej szybkim krokiem. Wolno ruszyłam w jego kierunku. W końcu dotarłam do wioski, okazało się że schronisko jest na jej końcu, 450 m dalej.
Albergue w Bercianos
Te ostatnie metry wydawały mi się bez końca. W drzwiach albergue stało kilka osób uśmiechali się, odniosłam wrażenie, że na mnie czekają i tak było w istocie. Joan powiedział im, że mnie spotkał na drodze. Szybko umyłam ręce by nie przedłużać czekania i usiadłam ze wszystkimi do stołu. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że moim posiłkiem w ciągu całego dnia było cafe con leche, dwie magdalenki. Wystawna wspólna kolacja w schronisku była prawdziwym cudem. Razem z gospodarzami schroniska zasiadło do stołu 11 osób różnej narodowości. Poza Joanem znałam tylko masażystę Ernana z Argentyny, którego spotkałam kilkakrotnie po drodze a raz skorzystałam nawet z jego masażu.
Kolacja była wyśmienita. Na początek paela, później fasola, na deser melony i dobre wino. Po kolacji jak zapowiedzieli gospodarze była medytacja o zachodzie słońca. Staliśmy skupieni na wzgórzu, na łące patrząc na ten codzienny cud. Słońce oświetlało nas ostatnimi promieniami a hospitalera opowiadała mam historię wioski. Leży ona na jednym z dwóch wariantów Camino Francés w tym terenie.
Podczas gdy alternatywna droga prowadzi trochę bardziej na północ rzymskiej drogi Via Trajana, to ta „nowej” daty jest w średniowiecznych źródłach udokumentowana jako droga pielgrzymkowa do Santiago. Za Karola III (Hiszpańskiego) stała się „drogą królewską”, co odbija się w nazwie wioski „del Real Camino” i znaczy, że była to droga dużej rangi. Pierwsza część nazwy wioski Bercianos, wskazuje na przybyszy z Bierzo, którzy się tutaj osiedlili, kiedy ich region został zdobyty przez Maurów. Bierzo leży tam, gdzie zachodzi słońce – zakończyła hospitalera.
Znałam już Bierzo. Leży u wrót Galicji, na starym szlaku pielgrzymkowym do Santiago. Po pustynnej mesecie, tak mniej więcej od Astorgii zaczyna się już wyraźnie górzysty, zielony krajobraz, z uroczymi wioskami z osiołkami i mułami jakby z innego wieku. Dzisiaj góry są pocięte wielopoziomowymi autostradami, ale pod nimi zachowały się jeszcze miejsca, które przypominają dawne Bierzo.
To był piękny wieczór, chyba najpiękniejszy jaki udało mi się przeżyć w schronisku na drodze. Kolacja, zachód słońca, piękno krajobrazu, cisza jaka nastała po opowieściach, a którą też zaaranżowała hospitalera, wprowadziła mnie do raju, w którym nie czułam ani bólu, ani zmęczenia tylko rozchodzące się po moim ciele uczucie szczęścia. Raj jest naprawdę na wyciągnięcie ręki.
Albergue miejskie w Sahagún
W 2004 drogę do Sahagún zaczynałam razem z Walterem w nocy z Carrion. W Sahagún byłam o 14.30. Miałam czterdzieści kilometrów w nogach i chciałam szybko odpocząć by wieczorem jeszcze zwiedzić miasto. Weszłam do schroniska, byłam pierwsza. Młoda hospitalera podała mi numer łóżka, gdy zobaczyłam, że jest na górze, poprosiłam ją, żeby mi dała na dole, byłam za bardzo zmęczona, żeby się wspinać, poza tym wszystkie łóżka były wolne. A ona na to, że łóżka na dole są dla osób zmęczonych, które przyjdą później. Powiedziałam jej, że idę z Carrión i jestem zmęczona, a ona, żebym kłamała. Byłam zszokowana jej zachowaniem i straciłam ochotę na pobyt w tym schronisku.
Znowu w Bercianos
Poszłam dalej do Bercianos tak jak w 2002, z tą różnicą, że wtedy bolały mnie nogi, a teraz mimo zmęczenia czułam wiatr w plecy. To był jedyny taki rok, kiedy szłam dzień w dzień od świtu do wieczora. Na przejście z Jaki do Santiago wystarczyło mi 20 dni. Byłam wtedy jak w transie. Czasami przychodziłam nocą do schroniska a wstawałam o czwartej, bo o piątej byłam już w drodze. Tego dnia, gdy doszłam do Bercianos miałam ponad 50 kilometrów w nogach. Weszłam do schroniska i nagle w obydwu łydkach poczułam okropny ból, był to skurcz, dostałam od hospitalery 2 tabletki magnezu i po dziesięciu minutach ból przeszedł.
Dwukrotnie nocowałam w albergue w Bercianos i za każdym razem było to miłe przeżycie, wspólna kolacja, spacer na łąkę by pożegnać słońce wszystko to sprawiało, że pobyt tam pozostanie w mojej wdzięcznej pamięci. Szkoda, że schronisko nie jest czynne przez cały rok.
Albergue benedyktynek
Wracam do Sahagún. W 2009 zatrzymałam się u sióstr benedyktynek. Bardzo dobrze się tam czułam. Schronisko czyste, wygodne łóżka, ładne patio. Czteroosobowy pokój dzieliłam z Irlandką i japońską parą. Japończyk dostał jakiejś wysypki i siostry pojechały z nim do szpitala a potem kazano nam oddać wszystkie rzeczy do dezynfekcji i wyjść na miasto. Poszłam do kościoła San Tirso był zamknięty. W San Lorenzo jeszcze raz obejrzałam wystawę Semana Santa i wróciłam do albergue. Był tam wtedy bardzo sympatyczny hospitalero, miał 73 lat a wyglądał na co najmniej o dwadzieścia mniej. Spotkałam też znowu matkę z dziesięcioletnią córką Jolandą, które poznałam je w Castrojeriz. Bardzo je polubiłam. Mieszkają w Walencji i w Sahagún kończyły drogę, bo Jolandą musiała iść do szkoły.
Nie wiedziałam wówczas, że w klasztorze spoczywają, szczątki jednego z najbardziej walecznych królów Alfonso VI el Bravo (1040-1109), o którym już chyba wspominałam. Przeniesiono je tu po zniszczeniu przez Napoleona klasztoru San Benito w Sahagún. Król Alfons VI zmarł 1 lipca 1109 w Toledo, ale został pochowany w Sahagún.
W 2010 w listopadzie benedyktynki były zamknięte, bardzo tego żałowałam. Wróciłam więc do schroniska na początku miasta. Wiązało się z nim niemiłe wspomnienie, a które wyżej opisałam. Tym razem dostałam bez problemu łóżko na dole. Na dworze hulał wiatr. W schronisku było zimno, włożyłam na siebie wszystko co miałam w plecaku. Przy dużym stole zebrało się wieczorem spore towarzystwo, był Julio i José, dwie Niemki, Francuzki i Koreańczycy, każdy skupiony na własnym jedzeniu.
24 listopada 2014 poniedziałek
Jadę z Fleur Holenderką autobusem do Sahagún. Wysiadamy poza miastem, skąd nie jest daleko do albergue municipal. Czytamy na drzwiach, że jest nieczynne, ale podany jest adres do innego. Udajemy się tam, jesteśmy pierwsze możemy wybrać sobie łóżka. Fleur idzie spać ja wychodzę na miasto. Chcę obfotografować kościoły licząc na to, że może któryś będzie otwarty. Nie był. Byłam zaskoczona atmosferą miasteczka. Pamiętam, że na ulicach było zawsze gwarno, a teraz pustka i cisza. Bary, cukiernie i restauracje zamknięte. Był to czas sjesty, ale mimo wszystko.
Obeszłam wszystkie interesujące kościoły i udałam się w stronę mostu (Puente Canto), którego początki, jak już wspominałam, sięgają czasów króla Alfonso VI. Szłam po wyludnionych uroczych uliczkach z niskimi domkami tak bardzo kontrastujących z wielkością kościołów a zwłaszcza ich wież. Wróciłam do albergue robiąc po drodze zakupy w supermarkecie. Spotkałam tam też Fleur. Było już ciemno i wróciłyśmy razem do schroniska. Fleur powiedziała mi, że nareszcie dobrze odpoczęła, bo w Carrión bardzo źle spała. Następnego dnia planowała nocleg w El Burgo Ranero. Ja koniecznie chciałam zobaczyć muzeum u benedyktynek, żeby rzucić okiem na sarkofag Alfonso VI, który, jak myślałam, jest w muzeum.
25 listopada 2014 wtorek
Sahagún. 9.54. Czekam na otwarcie muzeum u benedyktynek, wcześniej byłam u nich na mszy. Jest zimno, trochę się niecierpliwię. Myślę, że nikt o tej porze nie zwiedza muzeum, więc siostrzyczki się nie spieszą. Zapukałam. Siostra, która pobrała za bilet pokazała mi miejsce, gdzie mogę zostawić plecak i powiedziała, że fotografowanie zabronione. Trochę mnie to zdenerwowało, bo skoro zostałam i odczekałam, żeby zobaczyć muzeum, to też dlatego, żeby zrobić kilka zdjęć. Przede wszystkim zależało mi na zdjęciu sarkofagu króla Alfonso VI.
Niestety sarkofagu w muzeum nie znalazłam, ale w ramach biletu do muzeum można było wejść też do kościoła i ku memu zaskoczeniu, zobaczyłam dwa skromne sarkofagi przykryte wstęgami na krzyż, jeden z nich należał do Alfonso VI.
Byłam w ty kościele co najmniej trzy razy, zawsze patrzyłam w stronę w stronę ołtarza, nie wiedząc, że z tyłu kościoła jest nagrobek mojego ulubionego króla. Jestem pewna, że gdybym o tym wiedziała na porannej mszy byłabym już w drodze. Ale nie żałuję, że zobaczyłam muzeum. Mają tu niewielką monstrancję Enrique de Arfe (1475-1545) wybitnego złotnika, który osiedlił się w León. Zwróciłam na nią uwagę, ponieważ znałam już jego dzieła z León i Kordoby.
Po wyjściu z muzeum udałam się w stronę Bercianos.
Motto odcinka: Try walking in my shoes …..:)