Moje pierwsze przejście przez Pireneje miało miejsce 22 czerwca 2002 roku. Noc spędziłam w albergue na ulicy Citadelle w Saint Jean Pied de Port. Wstałam już o 2 ej w nocy. nie mogłam dłużej spać, budziłam się co chwilę z powodu zamkniętych okien. Nie przeszkadzają mi czyjejś chrapania i gadania przez sen, ale nie mogę znieść zaduchu i kompletnej ciemności. Dalszą część nocy przesiedziałam w kuchni. Zjadłam kawałek chleba z serem i dżemem i wypiłam kawę z mlekiem, śniadanie, które wieczorem przygotowała dla wszystkich Janine. Opuściłam albergue już o 4.15.
Początek drogi przez Pireneje
Puste oświetlone miasto wyglądało jak makieta do historycznego filmu. Tylko latające i świszczące nietoperze wprowadzały trochę życia. Przez bramę w murach miasta wyszłam na szosę. Zatrzymałam się przy ostatniej latarni. Przeczekałam aż się rozjaśni. Niebo było bezgwiezdne, zachmurzone. Śpiewały świerszcze. Zapiał pierwszy kogut, potem następne, ale tylko ten najbliżej miał silny, czysty głos. Zdziwiła mnie duża różnica w kogucich głosach. Szczekania psów, chyba nie słyszałam. Czuć było skraplającą się mgłę i chłód wilgotnego powietrza. Początek drogi, która miała mnie przeprowadzić przez Pireneje była całkowicie ciemna. Zabrakło mi cierpliwości, żeby dłużej czekać i przeszłam ciemny odcinek szosy. Zaczynało się rozwidniać.
Pastwiska krów
W którymś momencie z szosy droga skręcała w ścieżkę wiodącą przez pastwisko krów. Nie wiedziałam, czy powinnam przejść między nimi czy poczekać. Ale na co zda się czekanie. Poszłam dalej spokojnie ocierając się niemal o ich ciała, niektóre ustępowały mi miejsca inne leżały na ziemi jak wielkie nieruchome głazy, demonstrując kamienny spokój. Droga wyszła znowu na szosę, by po chwili znowu skręcić w następną ścieżkę. Na pobliskich skałach ukazały się kozice, stado kozic. jak wyczarowane z mgły, podobnie jak kiedyś podczas wędrówki przez Alpy. Chyba lubią mgliste poranki.
Na chwilę otworzył się też widok na stok ze stadem owiec, a potem znowu przesłoniła go mgła. Słychać było tylko dzwoneczki, a na krzewie dodał swój dźwięk ptaszek z żółtą główką. Następnie ukazał się stok z kapiącą wodą i intensywny błękit niezapominajek.
Przy figurce Madonny – Virgen de Biakorre na skale zrobiłam przerwę na odpoczynek. Kiedyś znajdowała się tutaj kaplica. Zaczęli mijać mnie już pierwsi pielgrzymi pozdrawiając krótkim „bonjour”. Odniosłam wrażenie, że się bardzo śpieszą. Wiatr rozpędził chmury i mgłę, którą widać było jeszcze cały czas w dole. Słońce zaczęło mocno przygrzewać. Idąc czułam lekki ból w biodrach. Ciężar plecaka dawał znać o sobie.
Przejście przez Pireneje w 2013
Gdy w 2013 piątego września opuszczam pensjonat w Saint Jean Pied de Port dzwony biły siedem razy. Rozwidniało się i piały, koguty. Sfotografowałam dom, pod którym w 2002 siedziałam, gdy czekałam na świt. Cały czas szłam asfaltową szosą, mijali mnie pielgrzymi, a od czasu do czasu samochody. Gdzie te górskie ścieżki, pastwiska krów, kozice, niezapominajki? To pytanie zadałam już sobie pięć lat temu jak szłam z Ewą i Piotrem znajomymi z Wrocławia. Cieszyłam się mimo wszystko widokiem gór, pod których wierzchołkami rozpostarta była mgła.
Na mniej więcej piątym kilometrze znajduje się prywatne schronisko („Refuge de Huntto”), w którym spałam pięć lat temu z Ewą i Piotrem. Weszłam tam do otwartego od strony szosy ogrodu. Stały stoły i krzesła. Na jednym z nich siedziała kobieta koło pięćdziesiątki, uśmiechnęła się do mnie, więc się dosiadam. Była Francuzką, szła z Bretanii przeszło dwa miesiące i dopiero w Saint Jean Pied de Port dostała tendenitis, czyli zapalenie ścięgien. Od trzech dni próbowała przeczekać chorobę pensjonacie. Nie czuła specjalnej poprawy, ale chciała iść dalej, dobrze ją rozumiałam i współczułam, bo wielokrotnie doświadczałam tej bolesnej dolegliwości. Lekarze radzą przynajmniej tygodniowy odpoczynek, nigdy nie skorzystałam z tego zalecenia i bardzo cierpiałam.
Pożegnałam się z Francuską, życząc jej zdrowia. Po trzech kilometrach w Orisson zrobiłam następną przerwę a właściwie chciałam zatrzymać się tam na nocleg, by skrócić sobie przejście przez Pireneje. Mieli jeszcze tylko miejsce w dwuosobowym namiocie za 15 euro, ale to nie było dla mnie wyjście. Nie chciałam z kimś przypadkowym spać w namiocie. W barze kupiłam zupę fasolową i piwo. Wszystkie stoliki na zewnątrz i wewnątrz zajęte. Usiadłam na ostatnim wolnym krześle. Nie pamiętałam tutaj takich tłumów. Śród wielu głosów w różnych językach usłyszałam także polski.
Niewybredne słownictwo trzech młodych chłopaków, którzy chyba byli pewni, że ich nikt nie rozumie i oby tak było, bo mnie zrobiło się przykro. Poszłam dalej. Zostało jeszcze osiem godzin dnia. Przy Madonnie na skale zrobiłam znowu krótką przerwą.
Odpoczywało tu teraz co najmniej kilkanaście osób. Na zielonych zboczach wielkie stada owiec, które trudno mi odróżnić od białych kamieni. Nie mogłam oderwać oczu od kilku koni. Pireneje mają chyba swoją własną rasę. Na trawie leżał maleńki źrebak, wygrzewał się w słońcu. Był zupełnie zrelaksowany, nie przeszkadzało mu moje wokół niego chodzenie i fotografowanie. Najchętniej położyłabym się obok niego.
ssący źrebak Kobyła ze źrebakiem
Pireneje, przełęcz z krzyżem Karola Wielkiego
Krzyż Rolanda W tle Krzyż Rolanda
Po pierwszej dotarłam na przełęcz. Znajduje się tu krzyż zwany krzyżem Karola Wielkiego. Miał tu stanąć z jego polecenia. Zaśmiecany każdego dnia przez współczesne wota: stare buty, skarpetki, butelki itp. Ale widok stąd jest piękny na zielone Pireneje. Dla mnie Pireneje to zielone góry. Przez wieki pielgrzymi idący z daleka musieli bardzo przeżywać to miejsce wiedząc, że za kilka godzin znajdą się w Hiszpanii, ziemi grobu Jakuba Apostoła. Obecnie na przełęcz prowadzi szosa, jest tu parking a w sezonie pełno samochodów.
Na środku polany buda, rodzaj kiosku, w którym góral sprzedawał owcze sery, gotowane jajka, banany, soki i coca colę i cały czas miał klientów. Nie noszę w plecaku jedzenia, więc ucieszyłam się i natychmiast kupiłam dwa banany i sok stojąc w długiej kolejce. Zbliżała się piętnasta. Kilka osób, także z innego kierunku weszło na przełęcz, może to ich samochody czekały na górze. Po godzinie piłam wodę ze źródła Rolanda. Przyszła tam z przeciwnego kierunku para staruszków, chyba po osiemdziesiątce, on sztywny, niemrawy, ona mała, szczupła, zwinna, cały czas mówiła co ma robić, jak do małego dziecka.
Po dwudziestu minutach minęłam, krzyż pamięci pielgrzyma. Chyba nie było go wcześniej. Nowy był też murowany domek, w którym można skryć się przed deszczem, a nawet w razie konieczności przenocować.
domek domek dla ochrony przed burzą
Wkrótce droga rozwidlała się na lżejszą, ale dłuższą i krótszą ostrą w dół. Wybrałam łatwiejszą, przez przełęcz Ibañeta (1057m), która dla mnie wcale nie była taka łatwa. Byłam zmęczona i bolało mnie prawe kolano. Mimo kilku odpoczynków na drodze nie ustrzegłam się nadwyrężenia. Dlaczego nie założyłam ochraniaczy, zupełnie zapomniałam, że miałam je w plecaku. Czy dopiero ból musi mi przypominać o asekuracji.
O 17.00 zobaczyłam z góry między drzewami klasztor, ale dopiero 50 minut później byłam przy kamieniu Rolanda. Na Puerto de la Ibañeta znajduje parking dla zmotoryzowanych i współczesna kaplica – San Salvador w miejscu jedenastowiecznej pustelni i klasztoru ufundowanego w 1127 roku przez biskupa Pampeluny. Aż do XVII wieku był tu szpital i schronisko dla pielgrzymów. Po tych budowlach nie ma dziś śladu. Jest to jednak miejsce owiane legendą jedni łączą je z Karolem Wielkim (Capella Caroli Magni) inni z Rolandem (Capella Rollandi), który tutaj miał zadąć w swój sławny róg Olifant.
Pireneje 2014
23.10.2014 Orisson godz.10.00. Wyszłam z „Refuge de Huntto” i już w Orisson byłam głodna po bardzo skąpym śniadaniu. Nie tylko schronisko było zamknięte, ale nawet taras po drugiej stronie szosy ogrodzony był łańcuchem. W zeszłym roku były tu tłumy a barze mogłam zamówić zupę.
Na brzegach drogi i na polanach pasły się konie o długich, białych grzywach i jasnobrązowej sierści. Małe, masywne, na pęcinach mają długie, jasne włosy. Już w zeszłym roku mnie zachwyciły, a od leżącego na trawie maleńkiego źrebaczka nie mogłam oderwać oczu. Chodziłam wokół niego i robiłam zdjęcia. Małemu to nie przeszkadzało, leżał zupełnie zrelaksowany i bardzo ufny. Jak już wspominałam zdjęcia z pierwszych dwóch tygodni zeszłorocznej drogi przepadły, ale z paru tysięcy, jakie wtedy zrobiłam najbardziej mi było żal tych ze źrebaczkiem. Idąc teraz tą samą drogą, marzyłam, żeby znowu zobaczyć taką małą, bezbronną i cudowną istotę. Mijałam inne konie, wśród których może był zeszłoroczny źrebak.
Pireneje – tajemniczy dramat
Zbliżając się do krzyża Rolanda zobaczyłam na drodze najpierw szkielet z rogami a chwilę potem inne kawałki rozszarpanego na drobne kawałki futra barana. Zrobiło mi się nieswojo. Kto go tak brutalnie potraktował? Na pobliskiej polanie pasło się spokojnie stado owiec.
szkielet barana szkielet głowy barana
Czy oderwał się właśnie od tego stada i nie wrócił na noc do szopy? Czy właśnie w nocy rozegrał się ten dramat? W dzień przy słonecznej pogodzie wszystko wyglądało tak sielsko.
szkielet kręgosłupa
Nieraz myślałam, że szkoda, że już nie wrócą się czasy, kiedy na podobnych polanach sypiałam pod namiotem. W nocy wychodziłam z namiotu, by patrzeć na gwiazdy i wsłuchiwać się ciszę. Teraz po zobaczeniu tego rozszarpanego barana odechciało mi się takich pragnień.
kawałki futra szczęka
Kamień w kształcie barana z rogami
W dali pod murowaną szopą stało kilku myśliwych ze strzelbami. Może to oni go postrzelili, a resztę dokonało drapieżne ptactwo. Szłam dalej w górę wymyślając coraz to nowe warianty tragicznej śmierci barana. Minęłam po lewej stronie inne stado owiec, a po prawej zobaczyłam na schodzącej lekko w dół polanie, na samym jej końcu, kamień, przypominający kształtem barana z rogami. Nawet się nie zdziwiłam, bo cały czas o nim myślałam. Ale kamień poruszył się. A więc to rzeczywiście baran a nie kamień – pomyślałam.
Nie kamień tylko najprawdziwszy wielki sęp
Sęp płowy duży Sęp płowy
Postanowiłam sprawdzić. Zaczęłam wolno iść w jego kierunku a myślach tworzyłam historię, że ten baran jest na pewno bardzo chory, że oderwał się od stada i chce umrzeć w samotności. Im bardziej się zbliżałam, tym bardziej płynny wydawał się kształt kamienia. I nagle kilka, może kilkanaście metrów przed celem, zobaczyłam stojącego na kamieniu wielkiego sępa. Serce zaczęło mi walić. Nie wiedziałam czy te emocje były związane z moim strachem przed drapieżnym ptakiem, czy z lękiem, że odleci i nie zdążę mu zrobić zdjęcia.
Sęp płowy duży
Wyjęłam ostrożnie aparat i zrobiłam pierwsze zdjęcie. Muszę powtórzyć – pomyślałam, bo drży mi ręka. Drugie. Jeszcze stoi, trzecie, odwrócił głowę, czwarte zdjęcie. Uspokoiłam się, któreś z tych zdjęć musi być dobre.
Sęp płowy
Nareszcie ziściło się moje morzenie, na które bezskutecznie czekałam w Foz de Lumbier. Miałam na zdjęciu sępa z bliska. Zrobię mu jeszcze zdjęcie smartfonem i wyślę szybko Ani. Smartfon strzelił zbyt głośno i sęp rozłożył skrzydła unosząc się w górę. Powinnam była mu zrobić w tym momencie zdjęcie ale była tak zapatrzona w jego ogromne skrzydła i nieprawdopodobne piękno ich ruchu, że zapomniałam o wszystkim.
Z notatek w 2002 roku
Koło 11-ej doszłam do źródła Rolanda. Cztery godziny nie piłam. W tej wodzie krystalicznej i chłodnej czułam Pireneje z całym ich pięknem. Przy źródle zatrzymało się dwóch mężczyzn. Szli z Le Puy i w Pampelunie mieli skończyć swą wędrówkę, by kontynuować ją dalej dopiero we wrześniu. Uważali, że lipiec i sierpień to nie jest czas by iść przez Hiszpanię, jest po prostu za gorąco. Miałam już za sobą dwie pielgrzymki w sierpniu, ale im tego nie powiedziałam.
Kilka minut później minęłam kamień z napisem Navarra. Po dalszych dwóch godzinach, zrobiłam znowu przerwę, tym razem dłuższą (13.00). Obkleiłam plastrem stopy i zmieniłam skarpety. Na pierwszej pielgrzymce, kiedy to nabawiłam się pęcherzy, jeden z Hiszpanów o cudownym uśmiechu powiedział mi, że powinnam tam, gdzie łatwo tworzą się pęcherze plastrem obklejać stopy. Na następnej pielgrzymce metoda ta sprawdziła się.
Około 14 zobaczyłam mury klasztoru Roncesvalles a potem plac z autobusami i masą turystów. Poszłam za żółtą strzałką, sądząc, że schronisko musi być dalej poza klasztorem. Nie byłam jeszcze zbytnio zmęczona i chciałam jak najszybciej ominąć ten turystyczny zgiełk, który kontrastował z pięknem spokojnej drogi przez Pireneje. Wkrótce zorientowałam się, że jest tylko jedno schronisko przy klasztorze i że je minęłam.
Nie chciałam się wracać. Po kilku kilometrach usiadłam przy strumieniu, który płynął w poprzek drogi. Było bardzo gorąco, nawet w cieniu drzew, gdzie się skryłam. Miałam już w nogach ponad 30 km i dopiero teraz poczułam prawdziwe zmęczenie. Zdjęłam buty i zanurzyłam nogi w wodzie. Musiałam dojść do następnej wioski, nikt mnie nie mijał, a droga wydawała się bez końca.