Do Los Arcos postanowiłam pójść pieszo. Była mgła, ale nie padała. Dzień wcześniej byłam przekonana, że pojadę autobusem, bo pogoda była deszczowa, a ja nastawiłam się na fotografowanie.
Sara z Australii
Cofnę się teraz do Villamayor de Monjardin sprzed roku (11.09.2013). Wyszłam ze schroniska koło 10 ej. Przed nim siedziała Sara z Australii. Miała kłopoty z pęcherzami na stopach. Szła z Saint Jean Pied de Port, ale wspomagała się autobusami. Przyjechała na camino, bo znajomi powiedzieli, że to coś dla niej. Nie spodziewała się, że będzie aż tak ciężko. Z krótkiej rozmowy dowiedziałam się, że ma 42 lata i jest bezdzietna. Szłam z nią jakiś czas, a potem zniknęła w stonce pielgrzymiej. We wrześniu jest zwykle wiele ludzi na camino.
Byłam tego dnia rozkojarzona
Byłam jakaś rozkojarzona tego dnia. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że idę do Viany i że na pierwszy odpoczynek zatrzymam się w Sansol, na wzgórzu przy kościele San Zoilo. Lubię stamtąd widok na Torres del Rio. Dziwiłam się, że cały czas prowadziła wybetonowana szeroka, polna niegdyś droga przez skoszone pola i winnice. Nie widać było żadnych zabudowań, ani piniowego lasku, w którym kiedyś odpoczywałam.
Los Arcos
Gdy w końcu się zaczęły się zabudowania okazało się, że jestem w Los Arcos i dopiero wtedy uprzytomniłam sobie, że między Villamayor a Los Arcos (12 km) nie ma żadnej wioski.
Dobrze znałam ten krajobraz z tymi dziwnymi okrągłymi pagórkami, pomiędzy które wrzynają się pola. 1994, szliśmy tędy skwarnym sierpniowym popołudniem. Mieliśmy już ponad dwadzieścia kilometrów w nogach, ale w Villamayor postanowiliśmy iść dalej do Los Arcos. Nie czułam się najlepiej, byłam przede wszystkim bardzo spragniona i w połowie drogi wypiłam całą wodę. Chciałam też przysiąść i odpocząć, ale nie było gdzie, ani jednego drzewa, ani skrawka cienia, a żar lał się z nieba.
Patrzyłam na Helmuta, był wkurzony, że idę wolno. Ja jednak czułam, że opadam z sił i myślałam zupełnie serio, że może to już koniec ze mną, że umrę na tym skwarze.
Helmut wziął mój plecak, żebym mogła iść szybciej, ale na nic się to nie zdało, w końcu może na może dwa kilometry przed Los Arcos, zobaczyłam ruiny jakiejś murowanej szopy, wlazłam w nie i padłam, nie mogłam iść dalej. I tam było gorąco, ale można było oprzeć się o kamienie. Nagle dopadła mnie chmara much, która właziła mi do uszu, do nosa, nie dało się wytrzymać i musiałam wstać, ale te dwie minuty odpoczynku dały mi siłę, żeby dowlec się do miasteczka.
Tereska
W Los Arcos podeszła do mnie mała dziewczynka, może sześcioletnia i podała mi wodę w butelce. Zapytałam ją o imię. – Teresa. Podziękowałam i natychmiast całą wypiłam, oddając Teresce butelkę. Poleciała z nią do mamy pokazując jej, że jest pusta, była bardzo dumna, że mi pomogła. Jeżeli dziś wspominam Tereskę, to chyba dlatego, że jest ona najjaśniejszym punktem na tle moich przeżyć w Los Arcos. Dziś takie objawy pomocy, spotyka się bardzo, bardzo rzadko.
Kościół Santa Maria
Do kościoła Santa Maria w Los Arcos wchodzi się przez kamienny rzeźbiony portal w stylu plateresco gdzie w tympanonie jest Matka Boska z Dzieciątkiem patronka kościoła. W środku dopiero w środku kręci się w głowie, od blasku jaki bije z wielkiego, złoconego ołtarza.
Skąd to złoto? Mówi się o legendarnym bogactwie wwiezionym do hiszpańskiego skarbca po podboju przez Hiszpanów Ameryki Południowej. Czy tutaj właśnie widzę jego efekt, czar tych wspaniałości w małym miasteczku zaskakuje i zniewala.
W 1994 w albergue nie było już miejsca na łóżkach, tylko na podłodze w jakimś zagrzybionym starym garażu. Poszliśmy do hotelu. Odetchnęłam z ulgą. Po krótkim odpoczynku zeszliśmy na dół do baru, a z baru po kolacji prosto do łóżka. Potem nocowałam w Los Arcos, w 2008, 2009 i 2011.
Dużo się zmieniło w atmosferze miasteczka
Dużo się zmieniło w atmosferze miasteczka. Powstało kilka nowych restauracji i sklepów nastawionych na pielgrzymów, ale zniknęła wcześniejsza serdeczność. Ekspedientka w sklepie, nie dość, że próbowała wcisnąć mi zgniłe owoce, to jeszcze oszukała mnie w rachunku. To są może drobiazgi, ale one właśnie tworzą atmosferę miejsca.
W 2013 nie zamierzałam zostać w Los Arcos, chciałam przenocować w Sansol lub w Torres del Rio, ponieważ nigdy nie zatrzymywałam się tam na nocleg.
Coś dziwnego działo się z moim aparatem
Wchodząc Los Arcos fotografowałam po kolei wszystkie herby na głównej ulicy prowadzącej do kościoła, chciałam też zrobić kilka zdjęć w kościele i przyległym do niego krużganku. Kościół był otwarty, weszłam do środka a potem na krużganek, który jak zwykle urzeka maswerkami, różami i słońcem. Pierwszy raz miałam okazję, żeby się nim nacieszyć i pobyć w nim dłużej. Przy robieniu zdjęć w kościele zaczęło coś dziwnego dziać się z aparatem. Dawał mi polecenia, że mam wyjąć kartę i włożyć ponownie i mimo, że to zrobiłam nic się nie zmieniało.
Autobus za trzy godziny
Zmieniałam na nowe karty lecz nadal nic nie pomagało, nie mogłam fotografować i już. Zaczęłam szukać sklepu fotograficznego w miasteczku, ale wszyscy odsyłali mnie do Logroño. Postanowiłam pojechać pierwszym możliwym autobusem. Musiałam wiedzieć, co jest z aparatem i kartą, na której miałam ponad 8 tysięcy zdjęć. Do odjazdu autobusu miałam ponad trzy godziny.
Nigdy nie byłam tak smutna
Brak aparatu był dla mnie wtedy jak ubytek w mózgu, w obszarze pamięci. Traciłam wielokrotnie filmy i aparaty, ale nigdy nie byłam tak smutna. To miała być moja ostatnia, pożegnalna droga, dlatego próbowałam ją jak najdokładniej uchwycić, zatrzymać na zdjęciach. Nie dopuszczałam jeszcze wtedy myśli, że 8 tysięcy zdjęć z dwudziestu dni drogi może przepaść, a jednak byłam niemal sparaliżowana, przez smutek i ból. Chciałam ponownie wejść do kościoła licząc, że się tam wyciszę i znajdę otuchę, ale już go zamknęli. W końcu weszłam do nowej restauracji na placu głównym i zamówiłam menu.
Byłam zbyt smutna, żeby jeszcze dokładać niezadowolenie z obiadu, ale niestety dostałam na wpół surową pangę, zmęczone dwa listki sałaty i lampkę niedobrego białego wina. Poczułam się jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Moja intuicja mówiła mi, że straciłam wszystkie zdjęcia, ale chciałam wierzyć, że to nie prawda.
Spotkałam znowu Sarę
Na przystanku autobusowym spotkałam Sarę, chciała jechać do Torres del Rio. Powiedziałam jej, że to urocze miasteczko, ale, że ja niestety muszę jechać do Logroño z powodu aparatu. W Torres del Rio Sara zdecydowała się też jechać Logroño i dopłaciła do biletu. Trochę się dziwiłam, ale to jej decyzja. Powiedziałam jej, że od dawna nie nocowałam w Logroño i koniecznie chcę zatrzymać się w schronisku parafialnym, którego nie znam.
A teraz przejdę do mojego ostatniego pobytu Villamayor de Monjardin, gdzie spędziłam dwie noce.
3 listopada 2014, poniedziałek
Villamayor de Monjardin. Zbudziłam się przed 5-tą. Przez jakiś czas słuchałam w smartfonie radia hiszpańskiego. Potem zeszłam do kuchni na śniadanie. Wyszłam o 7.30. Była mgła, ale nie padało. Cały ten krajobraz z winnicami, gajami oliwnymi, zielonymi pagórki i zaoraną ziemią tonął we mgle i wydawał się jeszcze piękniejszy, bardziej tajemniczy. 12 km bez wiosek.
Gdzieś z mgły jak z marzenia sennego wyłoniło się dwóch jeźdźców, na białym i czarnym koniu. Po chwili zniknęli. Zostałam sama na drodze. Późna jesień jest krajobrazowo, często bardzo piękną porą do wędrowania.
Zrobiłam tylko dwie krótkie przerwy i weszłam o Los Arcos w południe, długa ulica dosyć zaniedbana, ale przez to jakoś bardziej urokliwa. Kilka starych domów z herbami, które w zeszłym roku obfotografowałam. Dzisiaj żałuję, że nie udało mi się przejść żadnego camino bez fotografowania, chociaż los mi często to podpowiadał. Dzisiaj i tak nie mam nawet jednej dwudziestej zdjęć, które robiłam czasami z wielkim poświęceniem.
Albergue
Minęłam albergue Camino del Fuente, nie wiedząc, że jest to jedyne, otwarte o tej porze. Doszłam do kościoła, gdzie w zeszłym roku zepsuła się karta w aparacie i straciłam wszystkie zdjęcia z dwudziestu dni drogi. Teraz idąc i fotografując chciałam przynajmniej w części je odzyskać. Tym razem kościół był na głucho zamknięty. Wróciłam do albergue Camino del Fuente. I dobrze zrobiłam. Po drodze kupiłam ibuprofen. Albergue prywatne 12 € ze śniadaniem. Poszłam zrobić zakupy. Zjadłam sałatę z pomidorów. Umyłam się i położyłam się do łóżka. Wstałam o 16.40 i poszłam znowu do kościoła, lało. Był nadal zamknięty. Wróciłam zjadłam zupę z soczewicy. Napisałam list do Ani, który z jakiegoś nieznanego mi powodu znowu przepadł.
Okazało się, że msza w Iglesia Santa Maria msza była o 19.30. Patrzyłam na ten złoty przepych ołtarza z ostatniego rzędu. Widać tylko wyraźnie Matkę Boską z Dzieciątkiem w środku i drugą wyżej między aniołami. Resztę postaci zagłuszają kolumny. Ksiądz bezdusznie odbębnił mszę. Zaraz po kazaniu zgaszono światło. Nie zdążyłam zrobić zdjęcia.
Lało. Wróciłam do albergue, posiedziałam w ciepłym pokoju i poszłam do łóżka, wzięłam antybiotyk na pęcherz i dwa ibuprofeny na bóle w nogach. Zasnęłam przed dziesiątą.
4 listopada, wtorek 2014
Los Arcos. Zbudziłam się o 4.46. Leżałam i uzupełniałam notatki. Idąc do toalety zauważyłam, że zmniejszył się ból w nogach. Podwójny ibuprofen pomógł. Miłe albergue z kuchnią i ogrzewaną salą do wypoczynku. Sporo pielgrzymów mimo późnej pory roku. Koreańczycy, Amerykanka i inni. Śniadanie z dobrym chlebem własnej roboty.