Foncebadón – nigdy chyba nie zapomnę wrażenia jakie zrobiła na mnie ta kamienna wioska w 1993 roku. Od Astorgi oswajałam się z ruinami. Wszystkie wcześniejsze wioski takie jak Santa Catalina, El Ganso czy Rabanal były w mniejszym lub większym stopniu w ruinie. Ale Foncebadón było tylko ruiną, nikt tu nie mieszkał. Wioska miała nazwę, miała historię, ale nie miała mieszkańców.
Synod w Foncebadón
W X wieku miał tu miejsce synod biskupi. Było to też ważne miejsce na Camino de Santiago tuż pod przełęczą (Puerto de Foncebadón z Cruz de Ferro) umożliwiającą przekroczenie Sierra Irago. Najpóźniej w XII pustelnik Gaucelmo zbudował tam szpital i schronisko dla pielgrzymów. Na jego prośbę król Alfonso VI w dokumencie z 1103 przyznał schronisku i kościołowi San Salvator immunitet. Później osiedliła się tam wspólnota pustelnicza zależna od Astorgi. Istniało tam też stanowisko i godność (zaszczytny urząd) opata z Foncebadón.
Podczas wojny niepodległościowej z wojskami Napoleona, wioska została zburzona a potem odbudowana.
Na początku drugiej połowy XX wieku wioska zaczęła się szybko wyludniać. W 1980 roku stała się wioską widmo, jedną wielką ruiną. Jak już wspomniałam była nią jeszcze w 1993 roku. Rok później coś się ruszyło.
Mijamy Rabanal
Z El Ganso do Rabanal jest 8 km. Szłam razem z Krzysztofem prawie trzy godziny i byliśmy tam o 14.30. Jakoś nic nas nie kusiło, żeby zostać tam na noc, choć miejsce jest bardzo ciekawe.
Już Aymeric Picaud w swej Liber Santi Jacobi wspominał Rabanal jako koniec dziewiątego etapu. Obecne przewodniki wymieniają wioskę jako koniec etapu z Astorgi. Rabanal jest więc też ważne jako miejsce noclegowe. Zawsze było tu schronisko, a obecnie jest ich kilka są nawet hotele. Ja jednak wcześniej nie nocowałam w Rabanal.
Gdy szłam z Astorgii to kończyłam etap w Monjardin albo w El Acebo. Później, gdy miałam problemy zdrowotne to nocowałam przed w El Ganso. W Rabanal zatrzymywałam się tylko by odpocząć w barze przy piwie i tortilli lub przy cafe con leche. W 2003 lub 2004 chciałam nawet tam nocować, ale schronisko było zamknięte. Tamtej nocy zmarła w schronisku 25 letnia dziewczyna. Dowiedziałam się o tym w barze. Nikt nie znał przyczyny śmierci. Zasnęła i nie wstała. Gdy mijam Rabanal myślę o niej, o jej rodzicach, rodzeństwie. Nie jest czymś niezwykłym, gdy na drodze umierają ludzie starsi, ale młoda dziewczyna. Pierwszy i jedyny raz nocowałam w Rabanal w listopadzie 2010 roku.
Spotkałam Susi
Spotkałam tam znowu Susi Łużyczankę (11.11.2010) z Drezna, tę, którą poznałam w El Burgo Ranero. Bardzo się ucieszyłam zostałyśmy na noc w Albergue del Pilar jedynym otwartym o tej porze. W środku był bar, zamówiłyśmy sobie tortillę a gospodyni postawiła na stole kosz jabłek do naszej dyspozycji. Było przyjemnie tak siedzieć i rozmawiać. Dopiero pod wieczór przyjechała jakaś grupa rowerzystów, narobili szumu i chlew z łazienki. Zachowywali się tak, jakby poza nimi nikogo nie było. Jakoś przetrwałyśmy do rana. Dałam Susi namiar na spanie u księdza Romana na Monte de Gozo. Rok wcześniej spędziłam tam kilka miłych dni i wydawało mi się, że jest to miejsce do polecenia dla Susi, której przelewało się finansowo.
Kościół Santa Maria w Rabanal
Susi pojechała dalej na rowerze a ja udałam się w stronę kościoła Santa Maria. Był otwarty, bo miała się odbyć msza. Przyszło kilka osób z wioski. To była jedna z najbardziej wzruszających mszy. Nie tylko ze względu na nią samą, ale ze względu na wnętrze z liszajami tynku na kamiennych murach. Kościół jest to romański z wczesnego XII wieku. Później go wielokrotnie przebudowywano. Ostatnie prace konserwatorskie odsłoniły w dużej części wczesne kamienne mury, stąd ten na pierwszy rzut oka zaniedbany wygląd.
Na podłodze z czerwoną wykładziną stały rzędy ław i krzeseł w absydzie stół ołtarzowy a za nim w głębi absydy zielona kotara z zawieszonym na niej krucyfiksem. Poza tym tylko gołe kamienne ściany i fragmenty zniszczonego tynku. Po mszy dostałam od księdza błogosławieństwo na drogę. Wychodziłam z Rabanal szczęśliwa. Żałowałam tylko, że nie było Susi. Na pewno, gdyby wiedziała o mszy zostałaby ze mną, była religijna, dźwigała ze sobą biblię w języku łużyckim.
Dar zegarmistrza
Wieżę kościoła zdobi okrągły zegar, to dar z 1882 Antonio Canseco y Escudero (1838–1917) zegarmistrza, który przyszedł na świat w Rabanal. Jak miał 20 lat wyprowadził się do Madrytu, gdzie sławę mu przyniosły bez ciężarkowe zegary. Obok kościoła wystawiono popiersie z brązu Julianowi Campo wolontariuszowi, który znaczną część życia spędził w Indiach pomagając biednym. Zginął tragicznie w 2006 w katastrofie kolejowej.
W 2014 jak wspomniałam wyżej minęliśmy Rabanal.
Foncebadón
Do Foncebadon idziemy milcząc Krzysztof co jakiś czas przystaje, żeby wysłać smsa do swego Aniołka, ja tonę we wspomnieniach lub fotografuję.
Na początku drugiej połowy XX wieku wioska zaczęła się szybko wyludniać. W 1980 roku stała się wioską widmo, jedną wielką ruiną. Jak wspomniałam była nią jeszcze w 1993 roku. Rok później coś się ruszyło. Siedzieliśmy pod drzewem jedząc kanapki i patrzyliśmy jak cała rodzina asystowała przy budowie domu, panowie mieszali zaprawę, przy ukończonej już ścianie, panie zabawiały liczne dzieci, jednym słowem życie wchodziło do ruin.
Ponowne spotkanie
Było to na przeciwko kościoła. Tenże choć skrzywiony i przygarbiony jak bardzo wiekowa staruszka był wówczas najlepiej zachowaną ruiną. Gdy po ośmiu latach w 2002 przechodziłam przez Foncebadon, było już prywatne albergue a może nawet dwa. Byłam zmęczona i bolały mnie nogi. U wylotu wioski, wyjęłam izomatę i śpiwór i zrobiłam sobie sjestę. Zasnęłam. Nagle poczułam jakieś gwałtowne ruchy w okolicach głowy. Byłam pewna, że to pies. Gdy wychyliłam głowę zobaczyłam Joana i Ingę. Wiedzieli, że to ja. Radosne spotkanie. Byli tacy szczęśliwi, od ponownego spotkania w León, nie rozstawali się ani na krok. Kilka miesięcy później zawiadomili mnie o swym ślubie.
Albergue Domus Dei
Nie wiem, kiedy powstało w Foncebadón albergue parafialne Domus Dei. Ale zatrzymałam się tam w 2009. Albergue było jeszcze zamknięte. Zapukałam, wyszła Hospitalera okazało się, że Niemka i kazała mi przyjść dopiero za godzinę. Pozwoliła jednak zostawić plecak.
Albergue Monte Irago
Poszłam więc coś zjeść do prywatnego albergue Monte Irago. Właściciel założył z góry, że jestem Niemką i zaproponował niemieckie piwo, które sprowadza specjalnie dla niemieckich pielgrzymów. Dałam się namówić na Franziskaner Weissbier, zamówiłam też sałatę mixta. Była niesmaczna.
Coś mi nie grało w tym schronisku, niby ezoteryczne, ale czuło się, że chodzi przede wszystkim o biznes. Żałowałam, że do nich poszłam, lepiej było doczekać do wspólnej kolacji w schronisku parafialnym. Zrobiłam spacer po wiosce. Było już kilka zamieszkałych domów. Z pozostałych ruin unosił się zapach dzikiego bzu, pełno było tych krzewów obsypanych białymi kwieciem. Ten zapach i biel kwiatów zabrał mnie w przeszłość, do ruin powojennych, do miejsc moich dziecięcych zabaw.
Obieram ziemniaki dla 18 osób
Wróciłam do schroniska przy kościele. Wszystkie miejsca były zajęte. Pranie, opatrywanie stóp, studiowanie przewodnika. Pytam hospitalery czy potrzebuje pomocy. Przydzieliła mi na wstępie obieranie kartofli. Cieszyłam się, że będą kartofle, bo już miałam dosyć makaronu, który jadłam podczas drogi na okrągło. Hospitalera była na mnie zła, że pukając do albergue za wcześnie zakłóciłam jej święty spokój. Użalała się, że ona jest tu sama a pielgrzymów dużo i chce mieć czas też dla siebie. Przeprosiłam i pilnie obierałam kartofle dla osiemnastu osób, wierząc, że w ten sposób zmyję moją winę. I rzeczywiście rozpogodziła się.
Potrzebowała, żeby ktoś ją wysłuchał i popodziwiał. To trudny wolontariat kontynuowała, bo ludzie są też trudni, bałaganią i nie mają żadnej wdzięczności. Kiwałam głową ze zrozumieniem. Zasiedliśmy do stołu. Krótka modlitwa po angielsku, jakby Bóg znał ten właśnie język. Apetyt dopisywał więc wszystko zostało wymiecione ze stołu. Zebrałam chętnych do mycia naczyń. Zostawiliśmy kuchnię w idealnym porządku, ale czy to wystarczy?
W listopadzie 2010 minęłam Foncebadon, przyszłam około południa z Rabanal. Gdzieniegdzie przy domach leżały płachty śniegu. Było chłodno, ale słonecznie.
Prywatne albergue po prawej stronie
W 2011 zatrzymałam się ponownie. Była piękna pogoda, ale mgliście i nie było widać gór. Na kamiennych ruinach ukazały się kozice. Chyba lubią mgłę, bo za każdym razem, kiedy je widzę jest mgła. Weszłam do pierwszego albergue po prawej stronie. Wydaje mi się, że powstało najwcześniej jako albergue prywatne z restauracją. Dowiedziałam się od Włochów, którzy przyszli tu przede mną, że albergue parafialne jest zamknięte. Zapłaciłam więc za łóżko i za śniadanie
Obraz przedstawiający synod
W restauracji na całej ścianie naprzeciwko drzwi był wielki obraz z przedstawieniem synodu biskupów w Foncebadon, mnóstwo postaci między arkadami, ale też Cruz de Ferro i kościół w Foncebadon. Trudno go nie zauważyć. Jose, barman i właściciel cieszył się, że przyglądam się malowidłu z podziwem. Jeszcze bardziej uszczęśliwiłam go, gdy powiedziałam, że bardzo zyskało restauracyjne wnętrze dzięki temu dziełu. Poszłam dosyć szybko do łóżka i spałam do rana. Włosi śniadanie zjedli przede mną. Wyszłam więc ostatnia. Było już jasno, ale mgła jak mleko. Widziałam, że z albergue Monte Irago też wychodzą pielgrzymi, ale szybko zniknęli mi z oczu.
Ten odcinek z Foncebadon do Cruz de Ferro jest przepiękny, znałam te widoki, dlatego nie przeszkadzało mi, że tym razem mgła je przesłaniała. Mgła nie odpuściła ani przy Cruz de Ferro ani przy Monjarin, dopiero zaczęła się przecierać na drodze do El Acebo
Wracam do 2014 – 3 grudnia, środa
Przed Foncebadón powiedziałam do Krzysztofa, że mam niemiłe wspomnienia z albergue „Monte Irago” i chciałam go namówić na te z wielkim malowidłem. Krzysztof jednak chciał iść dalej do „Monte Irago”. Jak nam się nam nie spodoba to się wrócimy – powiedział. Ale było znośnie. Wnętrze jadalne na dole zostało zmienione. Paliło się w kominku. Taka niemal domowa atmosfera. Można było wykupić kolację i śniadanie. Oprócz nas było jeszcze czterech Hiszpanów. Na stole gorąca paela, wino, chleb i jakieś wędliny.
4 grudnia, czwartek 2014
Foncebadon. Nie śpię od siódmej. Grzebanie się ze wstawaniem i ładowanie padniętej komórki. Na śniadanie dwa kawałki ciasta z musli.
W nocy minus pięć stopni, rano nie mniej.
Hmmmm…. taka ciche przejście na niwy Pana w trakcie pielgrzymki …… czy to mogło być największe szczęście…?