El Ganso miało być moim celem po Astordze. Zaczęłam jednak Castrillo de los Polvazares, gdzie o 13.30 pojechałam z Astorgi autobusem. Wysiadłam na przystanku przed mostem, którym następnie weszłam do wioski. Przypuszcza się nazwa „Castrillo” pochodzi z dwóch pobliskich fortów: Castro San Martino i Teso de la Mesa. W dawnych wiekach wioska była nękana przez powodzie i w XVI wieku przeniesiono ją w obecne miejsce.
Pueblo maragata
Opuszczona wioska została niedawno całkowicie zrekonstruowana i daje pojęcie jak wyglądało typowe pueblo maragata. Wszystkie domy są z kamienia, wybrukowane ulice. Drewniane są tylko drzwi i okna. Wioska dzisiaj ma około 80 mieszkańców. Brak prawdziwych maragatów (dawnej ludności powstałej z mieszanki Maurów i Wizygotów). Kamienne „tradycyjne” domy skrywają drogie hotele i restauracje. Mieszkają tu artyści, którzy sami zrekonstruowali stare domy. Przechadzając się ulicami wioski, widziałam tylko kilku turystów, ale w lecie na pewno jest ich więcej. Kiedyś musiało być inaczej.
Concha Espina
Pisarka Concha Espina umieściła tu akcję swej powieści La esfinge maragata (1914). Jak ważna jest ona dla wioski widać w nazwie głównego placu. Na ścianie domu relief z wizerunkiem pisarki, urodzonej w 1869 w Santander. Zmarła w Madrycie w 1955 i tam jej imieniem nazwana jest jedna ze stacji metra. Była nominowana do nagrody Nobla. Napisała też między innymi książkę o miłościach poety Antonia Machado (De Antonio Machado su grande y secreto amor, 1950).
Kościół San Esteban był zamknięty. Pojechałam tam z ciekawości, ale również, żeby skosztować kuchni maragaskiej. Zdecydowałam się na Meson Magdalena. Ładne duże wnętrze, kamienne ściany, drewniany sufit. Na początku tylko przy jednym stoliku siedziała młoda para. Kelner, uprzejmie wskazał mi miejsce. Zamówiłam typowe danie maragaskie a do picia białe verdejo. Kelner przyniósł mi całą butelkę i nalał do kieliszka, miało cudowną temperaturę i smak. Następnie na stół wkroczyła waza z zupą – bardzo mocny wywar z jarzyn i mięsa z makaronem. Po zjedzeniu talerza zupy mój głód został zaspokojony i wystarczyłby mi już tylko deser. Zamiast deseru pojawiło się drugie danie.
Cocina maragata
To co zobaczyłam przeraziło mnie. Większą część dużego talerza zajmowały kawałki różnych gatunków mięs: kurczak, żeberka, baranina, wołowina, szynka, jakaś mielonka i kiełbasa. Na drugiej połowie talerza była gotowana kapusta w kawałku i cieciorka. Należę do osób, które potrafią dużo zjeść, ale ta porcja była chyba dla jakiegoś monstrum. Zaczęłam od cieciorki i kapusty. Była pyszna. Mięsa nie tknęłam. Poprosiłam kelnera, żeby mi je zapakował. Nie zdziwił się. Byłam pewna że będę miała okazję z kimś się nim podzielić. Na deser wzięłam natillas (krem orzechowy), był wspaniały, a potem jeszcze cafe solo.
Droga do El Ganso
Zapłaciłam za wszystko 24 euro. To był mój najdroższy obiad na camino, ale dowiedziałam się, co to jest cocina maragata. Gdy włożyłam do plecaka pakunek z mięsem, stał się cięższy o co najmniej kilogram. Na szczęście do następnej wioski było stąd niecałe cztery kilometry. Zbliżał się wieczór. Szłam pustą nieoznakowaną drogą, przez rozległą dolinę porośniętą krzewami. Niebo pokrywały ciemne chmury. Cieszyłam się pustką i ciszą, które doświadczam przede wszystkim podczas wędrówki. W dali zobaczyłam wioskę, w której miałam przenocować. Była to Santa Catalina de Somoza, a nie El Ganso, jak myślałam wcześniej. Minęłam kościół z dwoma dzwonami i zdziwiłam się, że ma wezwanie San Blas (św. Błażeja) a nie świętej Katarzyny, od której wioska przyjęła nazwę.
Santa Catalina de Somoza
Na jednym z domów widniała tablica z 2008 roku z napisem: En esta casa nacio D. Juan Rodriguez de la Fuente el taxista poeta hijo predilecto de Santa Catalina de Somoza. 9.8.2008. Czy słowo “el taxista” czy może znaczyć coś innego niż taksówkarz? Taksówkarz poeta, dlaczego nie, każdy może być poetą. Wioska jest dumna z Juana Rodrigueza de la Fuente. Szkoda, że nie podali dat jego narodzin i śmierci. Tablica powstała zapewne z okazji jakiejś ważnej rocznicy. To cudowne, że wioska kocha i czci swego poetę taksówkarza.
Nigdy wcześniej nie spałam w Santa Catalina de Somoza. W albergue „San Blas” dostałam bez problemu nocleg i pieczątkę (5 euro). Zastałam tam Krzysztofa, którego poznałam w Astordze. Dowiedziałam się, że jest z Rzeszowa. Chciałam mu dać mięso, ale był już najedzony. W barze zamówiłam piwo a Krzysztof cafe cortado. Przyrzekł komuś, że przez całe camino nie wypije alkoholu, ponieważ zbyt dużo pił wcześniej. Ja z kolei piwo i wino piję na camino, a w domu tylko podczas wyjątkowych okazji, które w moim samotnym życiu zdarzają się wyjątkowo rzadko. Krzysztof był drugi raz Camino. Tym razem szedł z Logroño. Miał ograniczony czas. 11 grudnia musiał być w Polsce.
Krzysztof z Rzeszowa
Od słowa do słowa, dowiedziałam się, że jest beznadziejnie zakochany. Jego obiektem miłości jest mężatka. Nazywał ją Aniołkiem, Angel. Była to miłość platoniczna. Mieli za sobą mnóstwo głębokich rozmów i byli sobie bardzo bliscy. Ona chciała tylko przyjaźni i udało im się ją zachować nawet podczas wspólnego wypadu w Bieszczady. Krzysztof to akceptował, ale liczył chyba na więcej. Jeżeli nawet nie na seks to na częstsze przebywanie z nią. Planował wyruszyć ze swoim Aniołkiem do Santiago, może w przyszłym roku.
Myślę, że najbardziej realnie realizował swój plan właśnie teraz, czekając na telefony. Czuło się, że czas była w jego myślach. Miałam ogromną wdzięczność za te rozmowy. Nie mam przecież często okazji rozmawiać z zakochanym mężczyzną i do tego z takim, który potrafi mówić o swych uczuciach. A Krzysztof potrafił. Poczułam do niego ogromną sympatię. Rozmawialiśmy do oporu. Do albergue przyszło wieczorem jeszcze dwóch Hiszpanów.
3 grudnia, środa 2014
Santa Catalina de Somoza. Zbudziłam się o czwartej rano, miałam spuchnięte nogi. Wzięłam Ibuprofen i próbowałam ponownie zasnąć. W prywatnym albergue nie musiałam się spieszyć. Na śniadanie chcieliśmy zejść z Krzysztofem do baru i zjeść mięso z Castrillo. Bar był niestety zamknięty. Wróciliśmy do sypialni z krzeseł zrobiliśmy stół i oddaliśmy się prawdziwemu obżarstwu, ale i tak dało się zjeść może do połowy. Resztę zostawiliśmy dla zwierząt. Zamierzaliśmy dojść do Foncebadon, omijając El Ganso. Było trochę za blisko, żeby tam przenocować.
El Ganso – powrót do wspomnień
Pamiętam jak pierwszy raz w 1993 doszliśmy do El Ganso maleńkiej wioski 14 km za Astorgą, lekko pod górę. Miała wówczas, jak wszystkie inne wioski na tej drodze wiele zrujnowanych domów. I nagle w środku wioski, zaskoczył nas kolorowy bar z napisem, który rzucał się w oczy „El Cowboy”. Było wtedy mało barów na drodze i jakkolwiek by się nazywał weszlibyśmy tam napić się czegoś chłodnego. Ale nazwa „El Cowboy” tu w kastylijskich górach, na drodze do Santiago, wydawała się dosyć zaskakująca. Na jakich klientów liczyli? Poza pielgrzymami i miejscowymi chyba nikt tu nie zaglądał.
Weszliśmy do środka, lokal nie bardzo przypominał te z filmów o Dzikim Zachodzie. Sympatyczny właściciel zaproponował nam do picia cidrę. To chyba była moja pierwsza cidra w życiu. Smakowała wybornie, wypiłam druga i trzecią. Przestałam myśleć o nazwie i poczułam się dobrze. W 1994 byliśmy znowu w barze El Cowboy, był już inaczej urządzony. Efekt zaskoczenia już się nie powtórzył. Nie było cydry, zamówiliśmy więc herbatę, kawę i magdalenki.
Nocleg w El Ganso
Dopiero w 2009, 11 lipca zatrzymałam się w El Ganso na noc. Okazało się, że od 2007 roku jest tu prywatne schronisko (Albergue Gabino), czynne do końca października. Przyszłam pierwsza i zajęłam sobie łóżko przy oknie parterowe, by nie mieć nikogo nad sobą. To, że można mieć łóżko parterowe należy do tych rzadkich radości na drodze. Byłam sama i miałam nadzieję, że tak zostanie. Ci co spali w Astordze idą zwykle do Rabanal albo jeszcze dalej.
El Ganso bar
Wyprałam rzeczy i wzięłam prysznic. W barze „Barraca” i zamówiłam plato combinado a zamiast coli cidrę, nie domową, ale dobrą, wszystko było smaczne. Nie przejadłam się, ale też nie byłam głodna. Wróciłam do albergue by zająć się nogami. Mogłam je teraz spokojnie wymoczyć. Nadal byłam sama. Dobrze się czułam w tym starym domu z widoczną więźbą dachową. Za oknem wiał wiatr, ale słońce jeszcze mocno świeciło. Cieszyłam się, że nie poleciałam za innym do Rabanal.
El Ganso 3 grudnia 2014
3 grudnia 2014 szłam do El Ganso z Krzysztofem, to rozmawiając, to milcząc. Podziwialiśmy w ciszy górskie widoki trochę w bieli, trochę w szarości, trochę w błękicie. Krzysztof był świetnym towarzyszem w drodze. Miał wielkie wyczucie, kiedy dobrze jest mówić, a kiedy milczeć. Bar „El Cowboy” jest na głucho zamknięty. pod koniec wioski był jednak sklep z prowizorycznym barem, Krzysztof zamówił swą cafe cortado a ja herbatę. Ku memu zaskoczeniu herbatę podano w dużym porcelanowym czajniku, a nie w jakiejś małej filiżance, można było się naprawdę napić i rozgrzać.
Przy wyjściu zauważyłam, że mam tylko jedną rękawiczkę z tych, które kupiłam za w Astordze. Krzysztof mnie pocieszył, że ma dodatkową parę i może mi podarować. Byłam mu wdzięczna, ale mimo wszystko żałowałam tamtej, ze względu na jej liliowy kolor. Do tiendy weszła trójka pielgrzymów. Widzieli rękawiczkę na drodze przy wylocie z wioski Santa Catalina, ale nie przyszło im do głowy, żeby ją podnieść. Trudno, już się nie wrócę. Mam za to do dzisiaj rękawiczki podarowane mi przez Krzysztofa.
Maragaci ….ciekawe, czy to taka osobliwość czy stanowią znaczący odsetek północnej Hiszpanii? Co do Krzysztofa ……. ja tam nie wierzę w czystą przyjaźń pomiędzy zdrowym mężczyzną, a kobietą … 🙂