Wychodzimy z Krzysztofem z Foncebadón około dziesiątej, El Acebo maleńka wioska jest naszym celem. Kałuże jeszcze pod lodem i jest bardzo zimno. Za Foncebadón szeroka betonowa droga, mogą po niej jeździć samochody. Przed Cruz de Ferro trochę zwęża się. Dochodzimy do krzyża i robimy sobie nawzajem zdjęcia. Cruz de Ferro jest żelaznym krzyżem umocowanym na wysokim drewnianym trzpieniu. Ustawiony jest na wysokości 1500 m w górach Monte Irage. Jest to najwyższy punkt na hiszpańskim Camino Francés. Stoi w środku pagórka z kamieni usypanego przez przechodzących tędy pielgrzymów.
Cruz de Ferro
Kamień ten należy wziąć z miejsca swego zamieszkania, donieść tutaj i zostawić na pagórku jako symbol pozostawienia tu swoich przeszłych grzechów. Coraz częściej pozostawia się tu drobne przedmioty i karteczki z życzeniami itp.
To miejsce ma swoją starą jeszcze przedchrześcijańską historię. W czasach rzymskich pozostawiano tu kamienie czcząc tym rzymskich bogów. Już dla Celtów było to ważne miejsce kultu, a może nawet jeszcze wcześniej.
Krzysztof ma przy Cruz de Ferro jakieś specjalne zadanie, nie chcę mu przeszkadzać i idę wolno dalej.
Manjarin
Dochodzę do Manjarin i jak zwykle piję tam kawę lub herbatę, jem herbatniki, i wrzucam drobne do skrzynki z napisem donativo. To już prawie rytuał.
W 1993 szliśmy z Foncebadón do Cruz de Ferro ukwieconą ścieżką pełną dzwonków i wrzosów. Za Cruz de Ferro była ścieżka w cieniu krzewów do wyjścia na szosę, gdzie stopniowo zaczęły ukazywać się ruiny. Przed nimi wielki słup z kolorowymi napisami wskazujący odległości do Santiago, Rzymu, Jerozolimy i innych miejscowości. W głębi zobaczyliśmy jakieś domostwo z powiewającą nad nim flagą templariuszy. Z ciekawości zatrzymaliśmy się. Zapukaliśmy, usłyszeliśmy chyba zaproszenie. Grupa mężczyzn jadła obiad. Zaprosili nas do stołu. Ktoś przyniósł nam talerze. W szerokim garnku kartofle z mięsem i sosem. Wnętrze oblepione plakatami na jednym aniołki z Madonny Sykstyńskiej Rafaela.
Tomas przedstawił się jako templariusz, on o wszystkim decydował. Na stałe mieszkały tam dwie osoby. Reszta pracowała w okolicy i przychodziła do niego, żeby zjeść i przenocować. O 17.30 poszliśmy dalej. Niewiele zrozumiałam z tego co mówił Tomas, ale miałam poczucie jakiś tajemnicy. Następnego roku w Manjarin przygotowany był dla pielgrzymów duży namiot. Zatrzymaliśmy się tam na nocleg.
W 2014 do Manjarin szłam sama. Krzysztof zatrzymał się przy krzyżu. Myślałam, że złapał stopa i pojechał do Ponferrady. Zostało mu mało czasu i zamierzał go podgonić stopem. Wyjrzało słońce i ukazały się coraz piękniejsze widoki. Chmury duże, białe sunęły leniwie po niebie. W Manjarin wypiłam herbatę z rumianku i zjadłam herbatnika, był tylko jeden hospitalero. Czekając na pielgrzymów marzł w zimnym pomieszczeniu. Lepiej chyba się wiodło tutejszym kotom.
Dalej droga z lewej strony z płotem, który odgradzał studnię z wodą. Duże kałuże rano pokryte lodem już odtajały. Słońce wyglądało od czasu do czasu z poza chmur.
El Acebo
Około pierwszej dogonił mnie Krzysztof, szukał mnie pod krzyżem, myślał, że poszłam za potrzebą. Byłam zdziwiona, że tak bardzo się ucieszyłam jego obecnością. Dalej szliśmy razem, aż do El Acebo. Zupełnie inna droga, brak było już dużych ukośnych płyt kamiennych, które kiedyś lśniły w słońcu, tylko jakaś kamienna kruszonka no i wszędzie szosy. Nie było widać jak kiedyś z daleka El Acebo tylko dopiero tuż przed wioską. Co chwilę reklama nowego schroniska z basenem. Basen na początku grudnia był niezbyt kuszącą propozycją.
Weszliśmy do wioski i kawałek dalej do restauracji, przy której było stare schronisko. Wzięłam cidrę z tortillą, potem zupę rybną i wino. Siedziałam i słuchałam opowiadań Krzysztofa, o bracie który mieszka jeszcze z mamą i o Krzysztofa pobycie Islandii, w której wydoroślał, o rowerach, którymi handlował i o Aniołku, czyli swojej wielkiej miłości. Gdy weszłam do albergue to przypomniałam sobie, że już kiedyś tutaj spałam. Wchodzi się przez mini podwórko skąd roztacza się piękny widok na góry. Były wtedy tłumy a teraz jesteśmy sami. Zostaliśmy na noc. Nie chciało się nam iść do innego nowego, które było trochę droższe. Nie mieliśmy specjalnych wymagań. Nasze nazywało się tak jak wioska – El Acebo
El Acebo – 5 grudnia, piątek 2014
El Acebo. Wstałam przed siódmą i zaczęłam robić notatki. Odkąd szłam z Krzysztofem to mało miałam czasu na pisanie i fotografowanie. miałam za to za towarzysza zakochanego mężczyznę. Znam dobrze to uczucie zakochania, tę niepewność. Krzysztof miał jakby z góry złe karty, miłość do mężatki z trojgiem dzieci, niedobrze wróżyła. Poza tym on jakby nie chciał dostrzec, że ona chciała tylko przyjaźni, której może jej brakowało. Nie chciała rozbicia swego związku. Krzysztof też tego nie chciał. Intuicyjnie wiedział, że by sobie nie poradził, ale był zakochany i się miotał. Marzył, żeby ją porwać na camino.
Chyba wierzył, że camino wzmocniłoby ich związek. Kiedyś też tak myślałam i poszłam na camino z mężczyzną, w którym byłam zakochana. To była katastrofa.
Nie chciałam Krzysztofowi o tym mówić. Każdy przypadek jest inny i najlepiej jest samemu doświadczyć. Mamy przed sobą jeszcze jeden dzień drogi do Ponferrady. Stamtąd Krzysztof pojedzie do Sarii, żeby zrobić ostatnie sto kilometrów i dostać Compostelkę. Zawiezie ją w prezencie ukochanej.
Wychodzimy z El Acebo, u wylotu wioski pomnik z rowerem na cokole. Na pamiątkę tragicznie zmarłego tutaj pielgrzyma rowerzysty w 1987 roku. Nowe albergue tuż za wioską ma piękny widok na góry. Przy nim Krzysztof spotkał Chrystiana Austriaka, z którym szedł wcześniej kilka dni. Christian chwalił nowe albergue.
Riego de Ambróz
Stali i gadali a ja wolno szłam szosą w stronę Riego de Ambróz. Piękne widoki na góry i coraz wspanialsza pogoda. Po czterech kilometrach weszliśmy do wioski. Położona na skarpie ma dużo opuszczonych domów. Domy kamienne z drewnianymi balkonami. Na początku wioski eremita San Sebastian, pamiętam. Naprzeciwko albergue, które jest o tej porze zamknięte.
U wylotu wioski kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny a za nim bar z wielkim tarasem na wywyższeniu. Trzeba wejść po schodach. Z tarasu piękne widoki na kościół i na góry. Bar znajduje się przy szosie, więc zarabia nie tylko na pielgrzymach. Zamawiam kakao i dwie magdalenas, z rozsądku, bo kaloryczne.
do Molinaseca
Za wioską dwie drogi, jedna szosą, druga naturalna, poszliśmy naturalną, była nieoznakowana, ale bardzo piękna, gaje kasztanowe, pożółkłe liście, ślady po pożarach. Nie tak przykre jak kilka lat temu, kiedy jeszcze pachniało spalenizną.
Spod ziemi wykłuwały się nowe pędy i to było wzruszające, natura jest tak silna i bezsilna zarazem. Dawny martwy gaj kasztanowy zarósł krzewami, niedługo znikną pod nimi wystające czarne kikuty spalonych drzew i nie będzie śladu, że natura cierpiała.
Piękny słoneczny dzień, zrobiło się ciepło, schodzimy ostro w dół i pod górą robimy sobie piknik z zachowanej przez Krzysztofa puszki sardynek i kilku surowych kasztanów. Krzysztof jak się dowiedział, że to są kasztany jadalne, jadł je przy każdej okazji. Mnie to nie przyszło nawet do głowy, nigdy nie spróbowałam. Okazało się, że nawet są surowe smaczne. Jesteśmy poza szlakiem, ale kierunek jest dobry. W dole widać Ponferradę i mniejszą Molinasekę. Krzysztof uważa, że gdybyśmy zeszli w dół pod słupami elektrycznymi to skrócilibyśmy znacznie drogę.
Próbuję, zeszliśmy kawałek, ale czuję, że nie dam rady, nie mogę ryzykować, ze względu na moje zoperowane biodro i wracamy z powrotem pod górę. Widać drogę dłuższą i łatwiejszą z prawej strony.
Dzień jest cudowny, początek grudnia a słońce grzeje jak w lecie, pachną wyschnięte trawy i zioła, kasztany się żółcą coraz bardziej, a pinie zielenieją młodością, są takie świeże jakby nie spadł na nie żaden pyłek zanieczyszczenia.
Udziela się nam nastrój szczęścia, zostaliśmy obdarowani ciepłem zapachem i rozświetloną naturą. Nie chciałabym tego dnia zapomnieć, mówię do Krzysztofa, a on, że pomyślał to samo.
Molinaseca
Doszliśmy do oznakowanej drogi i kilkanaście minut później byliśmy przy moście mając przed sobą duży klasycystyczny kościół św. Mikołaja z Bari ufundowany jeszcze w XII wieku.
W 1993 szliśmy z Astorgi i planowaliśmy nocleg w El Acebo. Droga z Monjarin do El Acebo była cudowna. W dole widać wioskę z szarymi dachami łupkowymi, które lśniły w słońcu. Zobaczyłam świeżo zabitą żmiję, która trzymała w paszczy swój ogon. W El Acebo nie było miejsca w schronisku. Jakiś mężczyzna jechał do Molinaseki i nas tam podrzucił. W barze dowiedzieliśmy się, że w albergue też było miejsc. Poszliśmy ulicą w stronę mostu. trafiliśmy na fiestę de San Roque. Ludzie na ulicy tańczyli i śpiewali, grała muzyka. Po drodze zatelefonowaliśmy z budki do naszej córki Asi. Byliśmy bardzo zmęczeni i w pierwszym hotelu przed mostem wynajęliśmy pokój za 4.000 pesetas. Prawdziwy luksus. Podłogi marmurowe.
Pokój olbrzymi z widokiem na Puente Medieval. Wykąpaliśmy się, wypraliśmy przepocone rzeczy i wychodzimy, żeby znowu porozmawiać z Asią. Kolejka przed budką telefoniczną, a w środku jakieś trzy młode dziewczyny rozgadały się nie zwracając uwagę na oczekujących. Asia chciała być już z nami, nie czuła się dobrze w Barcelonie, gdzie czekała na nas u swej chrzestnej matki Ireny. Wróciliśmy do hostelu, było ciemno. Stałam przy oknie i nie mogłam się napatrzeć na most, który teraz przy wieczornych światłach był jeszcze piękniejszy.
Nad Maruelą, tutejszą rzeką siedzieli jeszcze ludzie a ja patrzyłam, jak się poruszają i odbiją w rzece migocące latarnie. W 2004 nocowałam w Molinasece w schronisku za miasteczkiem. Były miejsca tylko na zewnątrz przy murze pod zadaszeniem. To nie była ciepła noc, ale spałam dobrze. Miejsce w samym albergue dostałam w 2009. Wtedy odcinek z Riego de Ambróz do Molinaseki wydawał mi się bez końca.