Z Carrion de los Condes następnego schroniska w Calzadilla de la Cueza jest 18 km. Znałam dobrze tę pustą, równinną drogę, która prowadzi przez pola i omija wszystkie wioski. Nie było ma na niej wówczas żadnej fontanny z wodą ani zacienionych miejsc do odpoczynku. Każdy przewodnik radził, żeby w lecie zrobić ten etap wcześnie rano, kiedy temperatura jest jeszcze przyjazna. Mimo tego ostrzeżenia w 2002 poszłam w samo południe dalej, by uwolnić się od natrętnego, jak mi się wtedy zdawało, towarzystwa Joschki. Koło południa nie było jeszcze upalnie i wydawało mi się, że tak zostanie.
Sejmik bociani
Miałam z tej drogi miłe wspomnienia. W 1993 albo 1994 widziałam na polanie sejmik bociani. Te cudowne ptaki sfrunęły ze wszystkich stron i polana zrobiła się biała. Naprawdę poważnie obradowały, słyszałam ich głosy. Nie przeżyłam nigdy wcześniej ani później takiego widoku. Byłam przejęta i urzeczona. Minęło niemal trzydzieści lat, a ja ciągle widzę tę polanę, na którą tłumnie przybyły bociany. Czasami pytano mnie co mi dawała droga, że ciągle chciałam na nią wracać. Właśnie to. Niespodziewane przeżycia związane z naturą. Jestem miejskim szczurem i wydawało mi się, że największy urok ma dla mnie biblioteka, teatr czy muzeum. Tak mi się wydawało, dopóki nie zaczęłam wędrować.
W 1994 spotkaliśmy dokładnie w tym miejscu dwóch jeźdźców z Francji ojca i syna. Potem często mijaliśmy się na drodze.
Wracam do roku 2002 ego. W połowie drogi upał stawał się coraz dokuczliwszy. Wiedziałam, że popełniłam błąd. Nie mogłam już zawrócić, musiałam iść dalej. Byłam sama na drodze. Po południu, niemal zawsze byłam sama. Pielgrzymi schodzą z drogi przeważnie między 12-ą a 14-ą. O tej porze otwierana jest też większość schronisk.
Miejsca do wypoczynku
Moje obolałe stopy, pierwsze dwie godziny znosiły jako tako wówczas kamienną drogę, ale gdy zaczął się skwar, sytuacja stała się trudna do zniesienia. Marzyłam o tym, żeby usiąść gdzieś w cieniu i przeczekać upał, ale nie było, gdzie. Po obu stronach drogi były tylko głębokie rowy zarośnięte jakimiś wyschniętymi kłującymi chwastami. (Dziś ta droga wygląda inaczej. Jest studnia i miejsce do wypoczynku.)
Idąc i powłócząc nogami zobaczyłam w dali przy drodze drzewo. Niebo mi je zesłało, pomyślałam, bym mogła w jego cieniu się zatrzymać. Gdy się do niego zbliżałam w cieniu drzewa coś się poruszyło, a potem dostrzegłam, że to nie coś tylko ktoś.
Nie mogłam uwierzyć, że o tej porze, na tej pustynnej drodze, mógł być ktoś równie nierozsądny jak ja. Gdy byłam już bardzo blisko zobaczyłam czarnoskórego mężczyznę. Jego obecność w tym upale była nawet logiczna, ale ja nie mogłam ukryć zdziwienia, bo do tej pory nie spotkałam jeszcze na camino czarnoskórego pielgrzyma. Szybko nawiązaliśmy kontakt. Nazywał się Gilberto i był z Brazylii. Też bolały go nogi tyle że nie stopy jak mnie, tylko kolana. Miał ograniczony czas na pielgrzymkę i dlatego robił długie odcinki, chciał przejść jak najwięcej drogi a na końcu pojechać autobusem do Santiago, skąd miał samolot z przesiadkami do Brazylii.
Razem było nam raźniej. Nie mogliśmy się dogadać, ale rozumieliśmy się w naszej niedoli. Posiedzieliśmy pod drzewem z godzinę i potem poszliśmy razem dalej.
Gilberto śpiewał i wybijał rytm, a ja próbowałam mu nieudolnie wtórować. Szliśmy wolno jak inwalidzi, ale w duszach nam grało i końcu doszliśmy do schroniska w Calzadilla de la Cueza. Był prawie komplet jednak znalazło się jeszcze dla nas miejsce. Dostałam górne łóżko. Jakoś udało mi się wdrapać na moich obolałych stopach. Sala duża, a mimo to było bardzo duszno. W nocy brakowało mi powietrza, wszystkie okna i okiennice były zamknięte. Nie mogłam zasnąć. Wyszłam na podwórko, wyciągnęłam izomatę i położyłam się na nierównej ziemi. Było bardzo niewygodnie. Nadal miałam trudności z zaśnięciem, ale mogłam oddychać świeżym chłodnym powietrzem i spokojnie patrzeć na rozgwieżdżone niebo. Cóż to był za widok! I on zrekompensował wszystko.
W następnych latach nie powtórzyłam już błędu z 2002 roku i nocowałam zawsze Carrion de los Condes by o świcie przebyć pustą drogę do Calzadilla dela Cueza.
Wyjście w nocy
Skoro już mowa o świcie to w Carrión w roku 2004 zbudził mnie około trzeciej w nocy młody chłopak, który pakował plecak. Wstałam i spytałam, dlaczego hałasuje o tej porze. Powiedział, że chce wyjść jak najwcześniej ponieważ musi być o 14-ej w Sahagún. Wiedziałam, że już nie zasnę więc spytałam, czy mogę mu towarzyszyć przez pierwszy odcinek do wyjścia na prostą drogę prowadzącą do Calzadilla de la Cueza. Zapragnęłam nagle sama iść nocą jednak bałam się, że po ciemku mogę pobłądzić. Zgodził się. Szybko spakowałam plecak i wyszliśmy.
To zupełnie inna droga do Calzadilla
Za klasztorem San Zoilo droga wyglądała inaczej niż ją zapamiętałam, więc cieszyłam się, że nie jestem sama. Gdy wyszliśmy już na prostą drogę, która prowadziła prosto do Calzadilla, chciałam się pożegnać, ale Walter stwierdził, że idę w jego tempie więc możemy iść jeszcze razem. To był mój kondycyjnie najlepszy rok. Na tej pustej równinie noc wyglądała przepięknie, gwiaździste niebo i na dodatek z księżycem w nowiu. Szliśmy milcząc szybko tylko od czasu do czasu zerkając w niebo. Cudowna była ta cisza, chłód nocy i poczucie bezpieczeństwa. Jestem do dziś wdzięczna Walterowi za to przeżycie. Sama nie wyszłabym o tej porze, wychodziłam nie raz przed świtem, ale nigdy aż tak wcześnie.
Czerwona planeta
Po długim milczeniu Walter odezwał się, spytał, czy widzę Marsa i wskazał na czerwoną mrugającą gwiazdę. Popatrzyłam w jej kierunku chyba po raz pierwszy zobaczyłam, że Mars jest rzeczywiście czerwoną planetą. Jeżeli dobrze pamiętam, to Walter mi powiedział, że to jest wyjątkowa noc, w której Mars pokazuje swoją czerwień. A potem niespodziewanie dodał, że jego dziewczyna też teraz ogląda to zjawisko. Gdzie? – zapytałam. W Castrojeriz. A potem dowiedziałam się, że Walter poznał na camino Mercedes, Hiszpankę z Gerony, w której się zakochał. Szedł z nią jakiś czas i ona mówiła mu gwiazdach.
Rozstali się w Castrojeriz, bo Mercedes miała kłopoty z kolanem i musiała zrobić kilkudniową przerwę, ale umówili się w Sahagún o 14.00, gdzie jego ukochana tego dnia miała dojechać autobusem.
Zrozumiałam w końcu, dlaczego Walter się tak spieszy. I rzeczywiście emanował tą cudowną energią zakochania, która na Camino jakby się podwaja. Doszliśmy razem do Calzadilla dela Cueza. 10 minut później niż zaplanował Walter, więc musiał teraz przyspieszyć. Pożegnaliśmy się. Było krótko po 7-ej. Poszłam też dalej do Sahagun i dotarłam tam o 14.30, ale Walter na pewno był tam już o 13 ej.
Calzadilla jest zdrobnieniem od calzada. Oznacza małą dróżkę lub ścieżkę w tym wypadku przy rzece Cueza. Jak w wielu miejscach na camino i tam znaleziono ślady rzymskiej osady. Nie miałam nigdy okazji zobaczyć tamtejszego kościoła San Martin, w którym znajduje się jest szesnastowieczny ołtarz ze szkoły wybitnego rzeźbiarza Juana de Juni (1506-1577), artysty francuskiego pochodzenia, którego dzieła spotyka się na Camino. Ołtarz został przeniesiony z pobliskiego klasztoru Santa Maria de las Tiendas z XII wieku. Zakon Santiago (św. Jakuba) założył na tym terenie szpital dla pielgrzymów. Stał się on zalążkiem klasztoru. Szpital był jednym z najbardziej znanych na trasie do Santiago de Compostela i był czynny był aż do XIX wieku, kiedy to zaczął popadać w ruinę.
Francuscy pielgrzymi nazywali ten klasztor, opactwem Wielkiego Rycerza („abadia del Gran Caballero) „. Na dzisiejszej zrujnowanej budowli zachowane są jeszcze wewnątrz tarcze herbowe datowane na XVII wiek należące do rodziny Sandoval.
Nie pamiętam czy dwadzieścia lat temu było w Calzadilla schronisko, na pewno wtedy tam nie spałam. Dzisiejsze ma nawet basen. Mieszkańców nadal jest niewielu bo w 2012 było ich 52, czyli mniej więcej tyle co miejsc w schronisku.
W 2010 byłam w Calzadilla koło południa. Godzinę wcześniej zjadłam cały prowiant z plecaka i w barze na końcu wioski zamówiłam café con leche. Za Calzadilla poszłam wtedy drogą alternatywną, daleko od szosy. Sporo było krzewów i drzew, trochę przypominała mi Estremadurę
To co utkwiło mi z tej drogi najbardziej w pamięci to ceglane kościoły i gliniane domy. Te ostatnie często w ruinie a przy nich nowe świeżo zbudowane też z gliny oraz bodegas (piwnice) ukryte w ziemi pod pagórkowatymi nasypami. Krajobraz wszędzie jest taki sam pola, pola i pola.
Jeżeli się idzie z Roncesvalles to tu właśnie jest połowa drogi. Powtarzające się w miejscowościach słowo Cueza, jak już wspominałam, jest nazwą rzeki, która przepływa przez gminę i jest jednym z dopływów Carrión.
i dalej
Ledigos, spałam tu w 1993, ale niewiele pamiętam. Wioska miała w średniowieczu szpital dla pielgrzymów pod wezwaniem św. Łazarza, który wyburzono w 1752 roku. Na drodze jest kamień, który wskazuje jego lokalizację. Domy (adobe) z cegły suszonej.
O kościele św. Jakuba w Ledigos mówi się, że jest to jedyny kościół na camino, gdzie w barokowym ołtarzu znajdują się trzy przedstawienia Jakuba, jako apostoła, pielgrzyma i pogromcy Maurów.
Terradillos de los Templarios
Kościół znajduje się na niewielkim wzgórzu, z którego widać już miejscowość Terradillos de los Templarios. Jak sama nazwa wskazuje wioska i ziemia przyległa należała do templariuszy. W XII wieku templariusze zbudowali i prowadzili w pobliżu wioski hospicjum dla pielgrzymów. Tam, gdzie byli templariusze mówi się zawsze o skarbie. Mieli przywieźć złoto z Ameryki, którą odkryli jeszcze przed Kolumbem. Według legendy ostatni mistrz nie zginął na stosie, tylko uciekł. Ubrał strój pielgrzymi i udał się do Santiago. Zmarł podczas pielgrzymki w Terradillos i tu ukrył skarb.
W 2009 zatrzymałam się we wsi Terradillos de los Templarios, która od dawna kusiła mnie swą nazwą i otoczeniem. Dzisiejsze schronisko nosi imię ostatniego mistrza zakonu templariuszy „Jacques de Molay“.
Chciałam w nim przenocować, niestety nie było miejsca. Poszłam więc do nowego przy szosie. Nie czułam się tam dobrze, schronisko pozbawione było atmosfery, przypominało raczej hotel turystyczny, ale spotkałam w nim ponownie Ingrid z Elą i Sepem. Wieczorem posiedzieliśmy razem przy piwie.
W jesienią w 2010 dostałam nocleg „Jacques de Molay“ w pięcioosobowym pokoju z parterowymi łóżkami gdzie była już (7euro) Susi, która też przyszła z Carrion, powiedziała, że spała tam w bardzo dobrym schronisku Santo Spirito za 5 euro. Wieczorem poszliśmy w piątkę na kolację. Poszłam bardziej dla towarzystwa niż z głodu, ale zamówiłam menu, nowością była dla mnie zupa z kalamarów z kartoflami.
Droga do Sahagun
Następnego dnia rano szłam do Sahagún, mijając po drodze uroczą wioskę Moratinos, której nazwa świadczy o tym, że zamieszkiwali ją dawniej Maurowie. Tutaj zawsze intrygowały mnie wykopane we wzniesieniach terenu piwnice i domy z gliny i słomy. Glinę można było sobie przywieźć z pola. Od niedawna (2011) jest tu prywatne schronisko.
Nic nie gasi tak dobrze pragnienia w lecie na drodze jak cerveza, czyli piwo, łagodzi też ból w nogach. Dlatego następnej wiosce San Nicolás del Real Camino zatrzymałam się na chwilę w barze, gdzie zamówiłam piwo i chleb z pomidorem. Hiszpanie w barach piją teraz piwo częściej niż wino, ale piją je w małych szklankach 100-200 ml lub mniejszych a nawet w kieliszkach.
Camino choć poprzecinane ostatnio szosami i autostradami prowadzi nadal w dużej części przez pola. Na początku lipca pokryte są one dojrzałym złotym zbożem, na obrzeżach zdarzają się koole i krzewy z żółtym kwieciem a w czerwcu łąki Ten widok rekompensuje zmęczenie upałem.
Na krótko przed Sahagún. wśród rozległych pól przechodzi się po jednoprzęsłowym moście nad niewielką rzeką Valdaraduey a tuż za nim znajduje się Ermita Virgen del Puente w stylu mudejar.
To urocze miejsce zachęcało mnie wcześniej do odpoczynku. Obecnie w pobliżu postawiono kamienne ławy. Cóż z tego, kiedy trudno na nich wysiedzieć w upalny dzień.
25 kwietnia eremita jest celem pielgrzymek. Podawany jest tu pielgrzymom tego dnia chleb i ser z okolicy. Niestety nigdy tu nie byłam o tej porze. 2009 był w lipcu straszny upał a 2010 szłam tą drogą jesienią przy zimnym wietrze.